Oddział covidowy Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Olsztynie powstał w ekspresowym tempie, w zaledwie kilka dni.
- Pierwsi pacjenci przyjechali, jak schła farba i gips – wspomina dr n. med. Łukasz Grabarczyk.
Na oddziale znajduje się 28 łóżek i osiem respiratorów. Po ponad miesiącu jego funkcjonowania pacjentami zajmuje się na zmianę 30 osób.
- Początki zawsze są trudne, zgłosiło się tylko pięciu ochotników, to było dwóch dyrektorów, dwóch dziekanów i jeden rezydent, i tak zaczęliśmy pracę – przywołuje Grabarczyk. I dodaje: - Mamy na oddziale ochotników, nie lekarzy chorób zakaźnych. To są kardiolodzy, anestezjolodzy, ja jestem neurochirurgiem. To są osoby, które pojawiły się tutaj, bo chciały pomóc.
Czerwona strefa
Większość czynności personel wykonuje w specjalnych strojach ochronnych.
- Skala ich zużycia jest olbrzymia, stroje są jednorazowe i idą już w tysiącach. Co do tlenu, to sami byliśmy zaskoczeni, że w ciągu tygodnia zużyliśmy tyle tlenu, co normalnie zużywaliśmy w dwa miesiące. Jest on bardzo potrzebny, ponieważ wszyscy pacjenci, którzy leżą na oddziale, wymagają tlenoterapii – dodaje doktor Grabarczyk.
Do tej czerwonej strefy, w której wirus jest wszechobecny, lekarze wchodzą na obchody i w razie nagłej potrzeby. Dyżurujące pielęgniarki spędzają w czerwonej strefie trzy godziny, później idą do strefy zielonej, także na trzy godziny, by znów założyć kombinezony i wrócić do chorych na SARS-Cov-2 pacjentów.
- Może wyglądamy nieco brzydziej niż na co dzień na oddziałach, ale staramy się robić to, co możemy i jak możemy najlepiej – zapewnia pielęgniarka Elżbieta Najmowicz. I dodaje, wchodząc do strefy czerwonej: - Myślę, że najbliższe trzy godziny mogą być trudne, bo mamy ciężkich pacjentów, którzy w każdej chwili mogą się załamać. Mamy dostępnych już mało respiratorów, praktycznie chyba tylko jeden, i o to się martwię. Żeby starczyło wszystkiego, co trzeba dla każdego pacjenta.
Różne specjalizacje lekarzy mogą okazać się przydatne.
- Koronawirus daje bardzo dużo objawów, również neurologicznych, kojarzy się z zapaleniem płuc, ale część pacjentów ma udary, zawały, a pacjent, którego mam teraz, ma pląsawicę. Koronawirus to jest choroba całego ciała, nie tylko płuc – zaznacza doktor Grabarczyk.
Gdy u pacjentów pojawiają się duszności i brakuje im tchu, robi się intubacje. Na porządku dziennym są reanimacje.
- W skafandrach reanimacja jest trudniejsza, bo najczęściej mniej widzimy. Trudniej jest też podać leki, zmienić parametry respiratora – mówi doktor Grabarczyk.
Wirus dotyka personel
Mimo przestrzegania zabezpieczeń, wirus dotyka także personel, hospitalizowane były już dwie pielęgniarki. Pacjentem oddziału covidowego był też jego ordynator.
- Nie czuję się jeszcze dobrze, ze względu na narastającą duszność – przyznaje prof. Leszek Gromadziński, który na co dzień kieruje kliniką kardiologii i chorób wewnętrznych.
- Pomimo że jestem lekarzem z 25-letnim doświadczeniem, to nie wiedziałem dokładnie, i każdy z nas nie wie, jak jego organizm zareaguje na wirusa SARS-COV-2 – dodaje prof. Gromadziński.
- Jak zobaczyliśmy Leszka, to wtedy tak naprawdę zrozumiałem siłę epidemii. Dzień wcześniej widzieliśmy się, rozmawiałem z normalnie zdrowym, silnym człowiekiem, który następnego dnia był naprawdę przerażony, że może skończyć się źle. To uświadomiło mi, że mimo tych wszystkich skafandrów i zabezpieczeń, zakazić może się każdy – wskazuje doktor Grabarczyk.
Prof. Gromadziński przyznaje, że nie było mu łatwo, także ze względu na jego wiedzę i doświadczenie.
- Widziałem wiele ludzkich nieszczęść. Codziennie jeden z tych 25 chorych, którzy byli razem ze mną, był podłączany pod respirator, co drugi dzień ktoś umierał. Miałem chyba dużo szczęścia i dziękuję Bogu, że udało się wyjść z tego wszystkiego.
Zobacz także: Dobrze leczona cukrzyca zmniejsza ryzyko zachorowania na COVID-19
Strach i nadzieja
Od początku istnienia oddziału hospitalizowanych było 98 pacjentów. Niestety, 25 osób zmarło.
Z panem Jackiem, jednym z pacjentów, rozmawialiśmy piątego dnia jego pobytu na oddziale. Mężczyzna jest byłym wykładowcą szkoły policyjnej w Szczytnie. Na co dzień cieszy się dobrym zdrowiem, uprawia sporty walki.
- Jak się tutaj wchodzi, pojawia się lęk. Przekracza się granicę, wiedząc, że można nie wrócić. Przewraca się system wartości. Nie życzę nikomu, żeby tu trafił, ale nie ma wyboru. Czy ktoś jest silny, czy słaby, to zwala z nóg. W tym wypadku nie ma dyskusji – ubolewa.
Praca na oddziale każdego dnia jest wyzwaniem.
- Najgorsze w tym wszystkim są emocje, ponieważ widzimy pacjentów, którzy są odizolowani od swoich rodzin, którzy nie czują się bezpiecznie. My, tak naprawdę jesteśmy jedynymi łącznikami, którzy mogą dać im poczucie bezpieczeństwa. Każda z nas przeżywa to na swój sposób, wychodzimy bardzo zmęczone, zestresowane. I niejednokrotnie bardzo przygnębione, bo chciałybyśmy zrobić więcej, ale nie zawsze w tej chorobie się da – mówi Elżbieta Najmowicz.
Zdaniem dr n. med. Łukasza Grabaryczka najtrudniejsze są telefony do rodziny.
- Kiedy trzeba poinformować rodzinę, że pacjent umarł. Często słychać głos młodej osoby – wnuczka, dziecka, które ma poczucie tego, że przyniosło koronawirusa do domu, a jego najbliższa osoba z tego powodu zmarła. To bardzo trudne chwile, nie wiadomo, co powiedzieć. A mamy doświadczenie w informowaniu pacjentów o tym, że umierają, bo pracowaliśmy na innych oddziałach. Tutaj jest chyba najtrudniej – przyznaje.
- 10 dni przeleżałem na oddziale covidowym, samotność jest przeogromna, bo człowiek przez cały czas jest sam. Ale trzeba mieć nadzieję, trzeba walczyć. Jeżeli nie walczymy o własne zdrowie, własne życie, to mimo tego, że medycyna może zrobić wszystko, o wyzdrowienie jest trudno – uważa prof. Gromadziński.
- To jest epidemia, to jest pewna wojna służb medycznych przeciwko chorobie. Taki jest czas. Miejmy nadzieję, że się niedługo skończy. Działamy – kwituje Grabarczyk.