Podczas szturmu w podwarszawskiej Magdalence zginęli dwaj antyterroryści. Szesnastu zostało rannych. Matki zabitych nie mogą pogodzić się z tym, co się stało. - Mówił: mamo, jak trzeba w ogień, to trzeba w ogień. Jak trzeba w szambo, to trzeba w szambo, aby ratować ludzi. A dla niego ratunku zabrakło – mówi Anna Marciniak. - Zawsze się bałam. gdy odjeżdżał. Mówił: pamiętaj, jak idę na akcję, to mogę już nie wrócić – wspomina Krystyna Szczucka - Nie wiem, kto go wysłał na śmierć. Kobiety pierwszy raz zdecydowały się opowiedzieć o swoim cierpieniu przed kamerą. - Pracuję w szpitalu na bloku operacyjnym. Nie jeden raz widziałam, jak człowiek miał dwie nogi obcięte. Przeżył, bo miał pomoc. A mój syn nie miał pomocy – dodaje Anna Marciniak. - Syn kochał życie i chciał nieść pomoc wszystkim. I niósł ją do końca. Jego narządy zostały pobrane i uratował życie czterem osobom – mówi Krystyna Szczucka. Większość policjantów, którzy zostali ranni w akcji, wróciło do służby. Z powodu odniesionych ran, nie mógł zrobić tego Dariusz Kucharski. - Tu skończył się mój sposób na życie. Moja pasja. W zasadzie moje życie – mówi Kucharski. Dlaczego akcja w Magdalence zebrała tak tragiczne żniwo? - Nikt się nie spodziewał, że bandyci czy złodzieje będą tak zdeterminowani. Mieli maski gazowe, kamizelki kuloodporne, magazynki do kałszaników 72-kulowe. Byli uzbrojeni jak bojownicy czeczeńscy. Powinna być wtedy zastosowana taktyka wojskowa, która polega na eliminacji zagrożenia, a nie policyjna, żeby wyrządzić osobie jak najmniejszą krzywdę – dodaje Kucharski. Na ławie oskarżonych zasiadło trzech wysokich stopniem funkcjonariuszy policji. Zarzuca im się nieumyślne spowodowanie zagrożenia życia. Oskarżeni nie przyznają się do winy.