Niebezpieczne konsekwencje fałszywego donosu

TVN UWAGA! 131667
Gdyby sprawę badał dzielnicowy być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Niestety gołosłownym doniesieniem zajęła się grupa funkcjonariuszy z wydziału kryminalnego zajmująca się sprawami najcięższego kalibru.

Beata Włudyga mieszka z matką i synem w rodzinnym domu w Zakopanem. Utrzymuje się z niewielkiej renty, a jej kłopoty zaczęły się ponad rok temu, gdy od byłego męża, z którym rozwiodła się przed wieloma laty, zażądała w sądzie podwyższenia alimentów dla syna. Niedługo później mężczyzna poszedł na policję. - Mój były mąż za pomocą swojego adwokata złożył doniesienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przeze mnie, że rzekomo uwięziłam syna i go przetrzymuję wbrew jego woli i że podrobiłam podpisy na dokumentach – mówi pani Beata. Policjanci mieli obowiązek sprawdzić donos, rutynowo odwiedzili więc dom pani Beaty, która razem z mamą złożyła na miejscu zeznania. Jednak policjanci nie zobaczyli na własne oczy Roberta Wróbla, więc prokurator nabrał podejrzeń, że pani Beata więzi dorosłego syna. Rozpoczął śledztwo. - Zeznania tych dwóch osób pogłębiły tylko wątpliwości, co do losów pana Roberta – przekonuje Zbigniew Lis z Prokuratury Rejonowej w Zakopanem. Styczniowym rankiem pod dom pani Beaty podjechał nieoznakowany radiowóz z czworgiem funkcjonariuszy bez mundurów. Kobietę policjanci zakuli w kajdanki, a potem siłą wyważyli drzwi do pokoju rzekomo więzionego Roberta Wróbla. Interwencja miała przedziwny finał: pani Beacie oraz jej synowi postawiono zarzut popełnienia przestępstwa - znieważania funkcjonariuszy, a także naruszenia ich nietykalności przez otarcie naskórka. - Wychodziłam rano z psem. Nieopodal stał nieoznakowany samochód. Z teto samochodu wysiadły cztery osoby. Powiedzieli, że mają nakaz przeszukania domu. Zakuli mnie i szarpali mnie prowadząc z powrotem do domu. Otworzyli drzwi, wciągnęli mnie do środka i popchnęli. Upadła. Potem poszli do syna górę – opowiada Beata Włudyga. - Obudził mnie hałas wyważanych drzwi. Zacząłem pytać co się dzieje. Na to spytali mnie tylko czy nazywam się Robert Wróbel. Gdy potwierdziłem zostałem powalony na ziemię i zakuty od tyłu kajdankami – dodaje syn pani Beaty. - Zostaliśmy zatrzymani. Zostaliśmy osadzeni w policyjnej izbie zatrzymań na 24 godziny. Brak jedzenia, picia, stres. Straciłam przytomność. Nie mieliśmy leków, które bierzemy. Nie podali nam. Lekarz na SORze powiedział, że od jednego dnia bez leków nie umrzemy – mówi dalej pani Beata. Z dokumentów potwierdzonych przez biegłego lekarza wynika, że Beata Włudyga i jej syn cierpią na rzadkie, przewlekłe postaci nowotworu. W przypadku Roberta Wróbla rak wydziela do krwi hormony zaburzające pracę organizmu. To główna przyczyna przywiązania mężczyzny do domu i swojego pokoju. Według naszych informacji czwórka policjantów zeznała, że mimo okazania przez nich legitymacji, pani Beata i jej syn byli podczas interwencji agresywni. Uniemożliwiali wykonanie czynności i obrzucali ich wulgaryzmami. Pani Beata miała kopać, szarpać i odpychać policjantów, zdrapała też naskórek Urszuli H. i Januszowi C. Choć o sprawie pozbawienia wolności nikt już nie pamięta, do sądu trafił oparty na zeznaniach policjantów akt oskarżenia przeciwko Beacie Włudydze i jej synowi. Biegły lekarz stwierdził, że z powodu choroby nie mogą uczestniczyć w procesie, ale sąd zażądał dowiezienia ich na dodatkowe badania. Problem w tym, że teraz oskarżeni nie otwierają już drzwi nikomu z wymiaru sprawiedliwości. Czy pani Beacie i jej synowi puściły nerwy? Czy też nie trzymali ich na wodzy policjanci? Miejmy nadzieję, że sensownej odpowiedzi na te pytania udzieli sądowy proces. Wsparcie oskarżonej rodzinie zaoferowała już jedna z warszawskich fundacji.

podziel się:

Pozostałe wiadomości