Ciężko rannego chłopca przewieziono, więc do innego szpitala i tam zmarł. Dziś dyrektor przyznaje, że lekarze popełnili błąd, jak się okazuje nie pierwszy w tym szpitalu.
- Bartuś wyszedł bawić się z kolegami. Jeden z kolegów wziął jego rower i pojechał na drugą stronę ulicy. On pobiegł ten rower zabrać… - opowiada Marian Lewandowski, dziadek ośmioletniego Bartka.
Do wypadku doszło pod samym domem ośmiolatka. Chłopiec wybiegł na ulicę prosto pod koła samochodu. Kiedy leżał na jezdni, potrącił go drugi, jadący z naprzeciwka samochód.
- Kiedy pacjent wjechał do nas na salę, był wydolny krążeniowo, był na oddechu wspomaganym przenośnym respiratorem. W momencie przełożenia go na łóżko, doszło do zatrzymania krążenia. Od tego momentu wymagał ciągłego zewnętrznego masażu serca, podawania płynów i krwi, gdyż podejrzewaliśmy krwotok wewnętrzny – mówi Tomasz Stanisławski, 4 Wojskowy Szpital Kliniczny we Wrocławiu.
Dziecka niestety nie udało się uratować. Szpital wojskowy, w którym reanimowano ośmiolatka, był drugim szpitalem, do którego go przywieziono. Uniwersytecki Szpital Kliniczny, do którego 20 minut wcześniej trafił chłopiec, odmówił przyjęcia.
- Nie mogę zrozumieć jednego, dlaczego szpital specjalistyczny nie podjął ratowania się ośmioletniego chłopca – mówi Marian Lewandowski, dziadek chłopca. - O tym, że ten szpital nie chciał przyjąć naszego dziecka, dowiedzieliśmy się z telewizji. Stawiam sobie czasem pytanie, czemu służy przysięga Hipokratesa - dodaje.
Okazuje się, że takie sytuacje we wrocławskim szpitalu zdarzają się częściej. Anonimowo zgodził się porozmawiać z nami pracownik wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Dolnośląskim Urzędzie Wojewódzkim.
- Już nie dziwi to, że karetki systemowe, które przywożą pacjentów do szpitala czasami stoją na podjeździe z pacjentami dwie, trzy godziny. Powinni być przyjmowani natychmiast, ale tak się nie dzieje. Ostatnio mięliśmy przypadki, kiedy karetki z całego województwa czekały po sześć, osiem godzin, bo nikt nie chciał ich przyjąć – wyjawia.
Uniwersytecki Szpital Kliniczny we Wrocławiu pełni funkcję centrum urazowego, którego zadaniem jest przyjmowanie najcięższych przypadków 24 godziny na dobę przez cały rok, a mimo to nie przyjęto ośmiolatka. Dyrekcja tłumaczyła to brakiem drugiego neurochirurga i na stronie internetowej szpitala zamieściła takie oświadczenie: „pacjent miał szanse na przeżycie jedynie po przeprowadzeniu pilnej interwencji neurochirurgicznej, co było najszybciej możliwe w 4 Wojskowym Szpitalu Klinicznym”. Dzień później oświadczenie zniknęło ze strony, a dyrektor zmienił w tej sprawie zdanie.
- Nie wiem, co powiedzieć, poza tym, że jest mi bardzo przykro. No, mogę jeszcze raz wszystkich uczulić i na pewno takie działania będziemy realizowali. Przeszkolimy wszystkich pracowników SOR-u. A propos tego, że nie jest to pierwszy taki przypadek u nas, to tyle, że w szpitalu pracuje 860 lekarzy. Dyrektor jest odpowiedzialny za stworzenie procedur, standardów, szkolenia, egzekwowania pewnych obowiązków pracowniczych, które drzemią na pracownikach. Na zapleczu pracy tego SORu kryje się współpraca z innymi SOR-ami. Dlaczego ci lekarze tak postępują, jeżeli mówimy o historycznych zdarzeniach, nie wiem. Natomiast zawsze analizowaliśmy tę sytuację, wyciągaliśmy wnioski, informowaliśmy, instruowaliśmy po raz kolejny pracowników - broni się Piotr Pobrotyn, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu.
Sprawą śmierci 25-letniego mężczyzny, którego nie przyjęto do szpitala zajmuje się prokuratura. Doniesienie planują też złożyć rodzice kilkumiesięcznej Wiktorii, która urodziła się w uniwersyteckim szpitalu. Dziecko bez ich wiedzy i zgody zostało przewiezione do innego szpitala. Co więcej, dziewczynka miała sepsę a rodzice otrzymywali informacje od lekarzy, że ma gronkowca i jej stan się poprawia.
- Posiadamy dokumenty, jakie dostaliśmy ze szpitala. Recepty wewnętrzne z błędnymi danymi naszej córki. Dla mnie to jest sytuacja niepoważna. To tak jak chirurg przyszedł na salę, otworzył inkubator, naciął dziecku guz, który miała, Żeby tylko sobie sprawdzić co to jest za ropień. Dziecko leżało z taką raną otwartą w inkubatorze. Za co nas kierownik kliniki przepraszała, że doszło u nich do takiej sytuacji na oddziale. To nie jest szpital, tylko cyrk - mówi Konrad Oborski, ojciec Wiktorii.
- Wszędzie mówi się o powołaniu. Ale jeśli się łamie zasady, którymi człowiek powinien się kierować w swoim zawodzie, to powinien od niego odejść. Wnuka nikt nam już nie wróci. Bartka nie ma - kończy Marian Lewandowski, dziadek ośmioletniego Bartka.