Pani Nadzieja przez dwadzieścia lat mieszkała sama. Staruszka nie była w stanie zapewnić sobie godnych warunków życia. Nie miała opieki lekarskiej, nie gotowała, nie wychodziła z domu. Wreszcie zasłabła z głodu i zaczęła wołać pomocy. - Gdyby wtedy nie wołała o pomoc, umarłaby z głodu – uważa sąsiadka pani Nadziei. Po tym incydencie staruszką zaopiekowały się sąsiadki. Odwiedzały ją, karmiły, wreszcie zainteresowały jej losem Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej i prokuraturę. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie narażenia życia i zdrowia pani nadziei. Przesłuchano syna staruszki. - Syn stawił się na przesłuchanie, ale chyba była to druga data. Sprawiał wrażenie osoby, której jest przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Zobowiązał się do dalszej opieki nad matką. Postępowanie zostało umorzone – powiedział Marek Wasilewski z Prokuratury Rejonowej w Sopocie. Prokuratura uznała, że warunki, w jakich żyła pani Nadzieja, nie zagrażały jej życiu i zdrowiu. Synowi pani Nadziei nie postawiono zarzutów. Jednak staruszka na wniosek prokuratury została umieszczona w zakładzie opiekuńczo - leczniczym. - Niewątpliwie była zaniedbana. Wymagała włączenia leczenia psychiatrycznego, wyciszającego – powiedziała Elżbieta Babicz, lekarz psychiatrii. - Jest w stanie dobrym. Orientuje się, gdzie jest. Zgłasza swoje potrzeby. Jesteśmy zadowoleni i myślę, że ona też – dodaje Grażyna Byczuk, lekarka w Zakładzie Opiekuńczo - Leczniczym. Syn pani Nadziei pracuje za granicą. Prawdopodobnie w Norwegii. W Polsce bywa rzadko. Czy odwiedzi matkę w święta? Zobacz wcześniejszy reportaż:Nadzieja dla pani Nadziei