Dublin. Więzienie dla kobiet o zaostrzonym rygorze. To tu od roku wyrok dożywocia odbywa 30-letnia Marta Herda. Polkę skazano na karę dożywocia za to, że z premedytację zabiła kolegę, 31-letniego Csabę, z pochodzenia Węgra. Cztery lata temu kobieta wjechała rozpędzonym samochodem do rzeki, mężczyzna utonął.
"To nie jest sprawiedliwe"
Wejście z kamerą na teren zakładu jest niemożliwe. Z Polką rozmawiamy tylko, dlatego, że więźniowie mogą telefonować do wybranych osób 2 razy dziennie po 6 minut.
- Ciężko było mi tego słuchać. Dużo rzeczy się w ogóle nie zgadza. Wiem, że człowiek zginął, ale żeby mi morderstwo dać... ja się z tym nigdy nie zgodzę - mówi Marta Herda i dodaje: - To nie jest sprawiedliwe.
Oboje mieszkali w Arclow, niewielkim miasteczku na południe od Dublina. Znali się od dwóch lat. Pracowali jako kelnerzy w luksusowym hotelu poza miastem. Mężczyzna obsługiwał gości restauracji. Pani Marta zajmowała się organizacją przyjęć weselnych.
- Była wspaniałym pracownikiem. Klienci ją lubili, bo była przyjazna i kontaktowa. Pracowała jako kelnerka w restauracji, gdzie jest duży ruch i dobrze wykonywała swoją pracę - mówi Trevor Wardell, pracownik restauracji, w której zatrudniona była pani Marta.
- Przed wypadkiem to była wesoła, radosna dziewczyna - wspomina współlokator pani Marty, Mariusz Błaszczyk. Z Węgrem, który zginął w wypadku, słabo się znał. - Nie trawiłem go, dla mnie to był człowiek niezrównoważony psychicznie. Im bardziej ona go odrzucała, tym bardziej on się na nią nakręcał - twierdzi. Jak dodaje, pani Marta pokazywała miejsce, z którego mężczyzna miał obserwować jej okno. - Nie zgłosiła [tego - red.] do nikogo. Tyle, co nam się pożaliła - mówi Mariusz Błaszczyk.
- Ostatnią rzeczą, jaką zrobił, to krzyknął do mnie: " you destroyed my last hope" - wspomina Marta Herda. Jak twierdzi, z Węgrem nie łączyła jej żadna relacja. - Nie był moim chłopakiem, nie miałam z nim żadnych seksualnych powiązań czy nawet pocałunków. Nie spotykaliśmy się poza pracą. Wszystkie sytuacje się działy po prostu w mieście - mówi. Dodaje, że mężczyzna był zazdrosny o wszystkich, którzy z nią rozmawiali albo np. parkowali obok niej samochód.
"Zobaczył ją z okna i wybiegł na ulicę"
Trasę tragicznie zakończonej jazdy samochodem odtwarza dla nas przyjaciółka Marty, Katarzyna.
- To jest osiedle, gdzie Marta mieszkała i tutaj wyjeżdżała. Ona często czekała do 5-6 rano, jechała na plażę na wschód słońca i dzwoniła do mamy - opowiada pani Katarzyna reporterce UWAGI! i relacjonuje wydarzenia tragicznego poranka: - W pewnym momencie pomyślała o Csabie. Zadzwoniła, bo bała się, że mu się coś stanie. On wielokrotnie straszył ją, że się zabije jak ona nie będzie go chciała pocałować nawet. Taki był obsesyjnie zakochany - mówi pani Katarzyna. - Csaba ją zobaczył z okna i wybiegł na ulicę. Prosił ją, żeby stanęła i żeby jechała z nim na plażę, bo ma jej coś do powiedzenia - opowiada.
W zachowaniu Polki w dniu wypadku pojawiają się wątpliwości. Dlaczego na przykład dzwoniła i zatrzymała się przed domem mężczyzny, którego unikała?
- Ja nigdy w życiu go nie prosiłam ani nie zapraszałam do samochodu. Zatrzymałam się, chciałam się z nim dogadać, żeby po prostu było dobrze. To było głupie, żałuję tego bardzo - mówi Marta Herda. - Nie mam na to wytłumaczenia - dodaje.
Tym razem mężczyzna miał być zazdrosny o znajomość Marty z innym kolegą z pracy, również Węgrem, Victorem.
- Jestem pewna, że nie miał pasów i był skierowany cały czas w moją stronę, machał rękami i był bardzo zły. Krzyczał: "F...ing Victor, f...ing Victor!". Nie mógł przestać krzyczeć tego - relacjonuje. Jak twierdzi, mężczyzna nie mówił już wtedy po angielsku, ona zaś krzyczała do niego "please, please stop". - I wtedy, ostatnie co pamiętam, to była twarz jego przy mojej twarzy - mówi i dodaje, że miała poczucie, że powinna była wtedy zawrócić do domu, jednak tego nie zrobiła. - Później nie pamiętam uderzenia... Musiałam stracić kontrolę nad tym wszystkim, co się dzieje dookoła. Skupiłam się tylko na jego postaci i nie pamiętam w ogóle uderzenia w barierki - twierdzi.
Gdy samochód znalazł się w wodzie, woda nie od razu wlała się do środka. - Nie mogłam uwierzyć w ogóle, co się stało, zamarłam. To jest uczucie nie do opisania. Spojrzałam na niego, powiedziałam: "No i co teraz? Zobacz". On powiedział też jedno słowo, jak pamiętam: "Uciekaj" - mówi Marta Herda.
"Mydlili oczy"
Pani Marta twierdzi, że w wodzie straciła przytomność i ocknęła się na betonowym falochronie około 200 metrów od miejsca wypadku. Polka zaczęła biec w kierunku miasta, by wezwać pomoc i tam trafiła na radiowóz irlandzkiej policji, czyli Gardy. Wezwano pogotowie.
- Marta wyszła i alarmowała wszystkich, żeby mu pomóc, że on nie umie pływać. A oni teraz wykorzystali wszystko wobec niej, że on nie umiał pływać i ona o tym wiedziała - mówi pani Katarzyna. Według pana Mariusza policja od początku działała na niekorzyść jego dawnej współlokatorki. - Nazbierali jakichś tam poszlakowych dowodzików, mydlili nimi oczy - uważa.
W Irlandii za zabójstwo z premedytacją jest tylko jedna kara - dożywocie. O winie decyduje dwunastoosobowa ława przysięgłych. W procesie Marty Herdy tylko jeden z ławników był przeciwko skazaniu jej za zabójstwo. Pozostałych przekonały dowody zgromadzone podczas policyjnego dochodzenia. Według prokuratora kobieta posłużyła się samochodem jak narzędziem do zabijania.
- Czytając relacje z procesu, w którym jedno okno było otwarte, w którym 13 stóp przed urwiskiem nabrzeża został zaciągnięty hamulec ręczny, gdzie zarzucono, że pani Marta wiedziała, że jej ofiara nie potrafi pływać, a ona potrafiła pływać... można wysnuć taki wniosek - mówi Marcin Szulc, polski adwokat, który prowadzi w Dublinie kancelarię i obserwował proces. - W opinii prokuratora ten samochód nie różnił się niczym od pistoletu czy kija baseballowego - tłumaczy.
Rodzina: Marta jest niewinna
Najbliższa rodzina pani Marty przyjeżdża z Polski do więzienia w Dublinie raz w miesiącu. Są przekonani, że Marta nie zamordowała kolegi z premedytacją.
- Ta woda, sztorm... tam nikt by nie był w stanie pływać, nawet najlepszy olimpijczyk - uważa Monika Łyżwa, siostra pani Marty. Dodaje, że w trakcie procesu wykazane zostało, iż jeszcze przez 30-40 sekund od wpadnięcia do wody w aucie można było otworzyć okna. - Wiemy też, że Csaba też się wydostał z tego auta. Byliśmy spokojni, że ława przysięgłych to zrozumie i jedyne, za co Marta mogłaby odpowiedzieć, to jest wypadek ze skutkiem śmiertelnym - mówi.
Pani Monika pokazuje gazety, które opisywały sprawę wypadku Marty Herdy. - Jest przedstawiona jako "Ice-Queen Killer" - mówi Monika Łyżwa. Według niej takie przestawianie sprawy w mediach mogło mieć wpływ na późniejszą opinię ławy przysięgłych.
Jednym z kluczowych dowodów w sprawie były zeznania Marty złożone tuż po wypadku, bez obecności tłumacza. To według rodziny spowodowało niejasności, które doprowadziły do oskarżenia o zabójstwo.
Jak twierdzi pani Monika, oskarżenia zapoczątkowało stwierdzenie jej siostry, że wjechała samochodem do wody. - Ja bym też tak powiedziała: "I drove to the water". W zrozumieniu prokuratury wskazywało to widocznie na to: "wjechałam, czyli miałam cel, wjechałam do wody, bo miałam go dosyć, bo chciałam z tym skończyć" - wyjaśnia pani Monika.
"Mam w sobie jeden wielki strach"
- Powiedzieli mi, żebym jak najszybciej poszła zeznawać. Będzie to dla mnie najlepsze, jeśli to jest świeże, więc ja się zgadzałam na wszystko, podpisywałam wszystko, robiłam wszystko, co tylko chcieli. Chciałam jak najwięcej pomóc i zrobić - wspomina Marta Herda. - Ja się w ogóle nie znałam na tym. Wiem, że powinnam sama powiedzieć, że chcę adwokata - przyznaje.
Polka złożyła apelację od wyroku za zabójstwo, w związku z tym ani policja, ani prokurator nie zgodzili się wypowiadać w tej sprawie do czasu zakończenia postępowania. Brat ofiary również odmówił spotkania z nasza reporterką. Marta Herda liczy na ponowny proces.
- Tym razem na pewno zrobimy wszystko inaczej. Będę chciała wziąć świadków, bo wcześniej powiedziano mi, że nie trzeba. I na pewno będę chciała zeznawać, bo też mi powiedziano, że nie muszę - mówi pani Marta. - Teraz mam w sobie jeden wielki strach - przyznaje.
- W sądzie dzisiaj podeszliśmy do niej, ona mówi: "mamo, cokolwiek by się stało, to przepraszam cię za wszystko, że tak cierpisz przez mnie" - płacze Teresa Szczuchniak matka dziewczyny.
Będą walczyć
W czwartek zakończyła się rozprawa przed irlandzkim sądem apelacyjnym. Podtrzymał on wyrok sądu pierwszej instancji: dożywocia. Marta Herda i jej rodzina są zdeterminowani i zamierzają odwoływać się od wyroku do Irlandzkiego Sądu Najwyższego, a jeśli to nie pomoże, to do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.