Blisko 90. osobowa grupa uchodźców wojennych zamieszkała w Łodzi kilka tygodni temu za sprawą polskiego przedsiębiorcy współpracującego z Ukrainą. Dzięki darczyńcom oraz wolontariuszom kobiety z dziećmi poczuły się w Polsce bezpiecznie.
- Ale trauma jest tutaj bardzo widoczna. Przerażenie, ciągły płacz, ciągłe roztrzęsienie. Trzeba było dawać im leki na uspokojenie, żeby one, chociaż mogły się zdrzemnąć. A dzieci są przeraźliwie ciche, nawet nie mogły zabrać ze sobą ulubionej zabawki. Mamy takie osoby, które jechały pociągiem i szły 25 km niosąc dzieci, a cały swój dobytek rzucały do rowu, bo nie miały już siły – opowiada Agnieszka Jóźwiak, wolontariuszka, która pomaga uchodźcom w Łodzi.
Mężowie kobiet, które przebywają w Łodzi pozostali w Ukrainie, większość z nich walczy na froncie. Rozłąka rodzin oraz realne zagrożenia wpędziły matki oraz dzieci w ogromną frustrację.
- Mój mąż został w Połtawie, nie służy w wojsku, ale pomaga żołnierzom jak może, dowozi pomoc humanitarną – opowiada pani Ludmiła.
- Z mojego bloku wywieziono na Białoruś dwie sąsiadki. Jedna zmarła na Białorusi, drugą zabili i pochowali na Ukrainie – mówi pani Natalia, mieszkanka Buczy. - To jest ogromna trauma. One codziennie widzą swoje domy, bo mężowie pilnują miast – zwraca uwagę Agnieszka Jóźwiak.
Pomoc? Na początku duża, teraz brak odzewu
Ukrainki mieszkające w Łodzi funkcjonują dzięki pomocy darczyńców. Zgromadzone zapasy żywności wciąż jednak znikają, a nadchodząca pomoc jest coraz skromniejsza.
Jedną z wolontariuszek, która wspiera przyjezdne kobiety jest komendantka pobliskiego posterunku Straży Miejskiej. Od kilku tygodni organizuje zbiórki żywności oraz odzieży.
- Mój pokój przekształcony jest w magazynek rzeczy dla uchodźców. Na początku akcji rzeczy było o wiele więcej. Ludzie przynosili wszystko. A teraz prowadzimy zbiórkę, ale nie ma odzewu. Nikt nie przynosi jedzenia – wskazuje Joanna Chruściel.
- Nie wiem, dlaczego tak jest. Może łatwiej było wyjąć rzeczy z szafy i przekazać. Może chodzi o inflację, która jest dość wysoka. Rzeczy spożywcze dużo już kosztują – dodaje Chruściel.
- Punkty humanitarne pozamykały się być może, dlatego, że ludzie przestali dawać. Ludzie niechętnie wkładają nawet towary do specjalnych koszy w sklepach – mówi Agnieszka Jóźwiak.
Praca
Kobiety, które przebywają w Łodzi nie chcą być dla nikogo obciążeniem. Niektóre z nich podjęły pracę w Polsce. Pani Alona jest pielęgniarką. Na Ukrainie także pracowała w szpitalu.
- Pracuję w prywatnej klinice. Szczepię dzieci i dorosłych, pobieram materiał do badań. Robię badania EKG i inne zabiegi – opowiada.
Z kolei pani Larysa jest anglistką, do Polski przyjechała wraz z matką i dwójką dzieci. Pomimo trwającej wojny nadal prowadzi zajęcia dla uczniów, którzy pozostali na Ukrainie.
- Dzieci mają problem, ponieważ ze względu na alarmy nocują w piwnicach i są na zajęciach niewyspane. A czasem jest tak, że zaczynamy zajęcia i musimy je przerwać, bo słyszymy alarm – opowiada kobieta.
Pani Larysa chce wspierać polskich nauczycieli. W pobliskiej szkole aż 140 uczniów to dzieci ukraińskie. Niezbędna jest pomoc językowa oraz psychologiczna.
- Dzieci przychodzą w kapturach na głowie, cały czas patrzą w dół, nie nawiązują kontaktu. Potrzeba dużo czasu, żeby nam zaufały i nad tym pracujemy od początku, jak przekraczają próg naszej szkoły – mówi Bogumiła Cichacz, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 70 w Łodzi.
Wobec dramatycznej sytuacji związanej z brakiem produktów żywnościowych kobiety z Ukrainy postanowiły zarabiać na życie gotując. Ukraińskie dania miałyby być sprzedawane na zamówienie.
- Staram się zorganizować tyle jedzenia ile mogę, żeby cokolwiek było w magazynie. Jednak na 86 osób wszystko szybko schodzi, mimo że każdy bierze produkty po troszeczku - mówi Agnieszka Jóźwiak.
Osoby, które chcą wesprzeć uchodźczynie, przekazując żywność lub kupując dania przez nie przygotowywane, mogą skontaktować się z panią Agnieszką przez Facebooka.