To miało być drugie dziecko państwa Kostrzewów. Osiem lat temu w tym samym szpitalu pani Agnieszka urodziła córeczkę.
Teraz zaplanowano poród siłami natury, a pan Jarosław przez cały czas towarzyszył swojej żonie. Opowiedział nam o tym, co działo się na sali porodowej.
"Jarek, ratuj!"
- Nasz poród był od samego początku traumą - mówi Jarosław Kostrzewa. - To, co mam przed oczami... tego nie da się opisać - dodaje. Jak twierdzi, w czasie, gdy trwał poród, lekarz raz przyszedł do jego żony, by zobaczyć co się dzieje. - Gdy żona już nie miała sił, doktor przyszedł, popatrzył, [stwierdził, że - red.] wszystko jest ok, nic się nie dzieje, normalny poród - mówi. W końcu jego żona poprosić miała o cesarskie cięcie. - Doktor [...] powiedział: "No, co ty nie wiesz, że się w ciążę zachodzi, trzeba rodzić, a nie ciąć? Zaraz może tutaj pół powiatu, pół szpitala, może księdza zawołasz, żeby ci pomogli przy porodzie?" i wyszedł z sali. W tym momencie żona do mnie mówi: "Jarek, ratuj!" - wspomina pan Jarosław.
Mijały kolejne godziny porodu. Położna, widząc brak postępów oraz to, że pojawiają się trudności, przygotowała dokumentację potrzebną do skierowania pacjentki na cesarskie cięcie.
- Sugerowała, że wszystko już zrobiła, podała wszystkie dozwolone środki w czasie porodu, byliśmy w każdym etapie rodzenia. Nic nie dało mu [lekarzowi-red.] do myślenia - mówi pan Jarosław.
Jak opisuje, po godzinie 19 urodziło się dziecko państwa Kostrzewów. - Całe sine, zaczęła się reanimacja. Po tej całej reanimacji doktor powiedział do żony, że nie udało się uratować syna - mówi.
"To wielka tragedia"
Lekarz, który przyjmował ten tragiczny poród był ordynatorem oddziału położniczego. Po śmierci dziecka poprosił o zawieszenie w obowiązkach. Tego samego wieczoru w szpitalu pojawił się prokurator, który zabezpieczył wszystkie dokumenty i wszczął śledztwo. O wyjaśnienia poprosiliśmy dyrekcję szpitala.
- To jest wielka tragedia, wielka strata. Wyrażam wielkie ubolewanie, że do takiej tragedii doszło. To był szok dla wszystkich - mówi Wiesława Cieplicka, prezes zarządu spółki Nowy Szpital w Świebodzinie. Zaznacza, że dokumentacja medyczna przekazana została do prokuratury i jest przedmiotem prowadzonego śledztwa.
Lekarz, który nie wykonał cesarskiego cięcia, pracuje w zawodzie od 30 lat, w opinii dyrekcji jest doświadczonym położnikiem. Chcieliśmy z nim porozmawiać, odmówił jednak komentowania sprawy.
- Prokurator prowadzi postępowanie i koniec. Ja będę się przed rzecznikiem tłumaczył i przed wszystkimi instytucjami, które są do tego adekwatne - zapowiadał w rozmowie dziennikarką UWAGI!.
Wciąż czekają na sprawiedliwość
Tymczasem podobna sytuacja w świebodzińskim szpitalu miała miejsce trzy i pół roku temu podczas dyżuru tego samego lekarza. Śledztwo prowadzi prokuratura, sprawą zajął się także Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej Lekarzy.
- Błędnie zinterpretował badanie KTG matki. Przeoczył zagrożenie życia płodu, doszło do obumarcia płodu przed urodzeniem i w związku z tym przedstawiliśmy panu doktorowi zarzuty - mówi Piotr Dorocki, okręgowy rzecznik odpowiedzialności Zawodowej Lekarzy OIL w Zielonej Górze.
Jak dodaje, lekarz nie widział w swoim postępowaniu błędu. - Twierdzi, że wszystkie czynności wykonał prawidłowo i dlatego nie poczuwa się do winy - wspomina wyjaśnienia medyka Piotr Dorocki. Rodzice, którzy wtedy stracili dziecko cały czas czekają na ukaranie lekarza.
Luiza Gordzelewska, która wtedy przeżyła swoją tragedię, teraz, gdy na jaw wyszła podobna historia, na nowo przeżywała tamte wydarzenia. - Przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie - mówi pani Luiza. Wtedy, trzy i pół roku temu, trafiła do szpitala przed spodziewanym terminem porodu. Jak wspomina, zaniepokoiła się, bo nie czuła ruchów dziecka. Położna podłączyć miała zapis KTG, a następnie uspokoić panią Luizę, że tuż przed porodem ruchy dziecka zwykle słabną i nie jest to powód do niepokoju. Z zapisem badania miała zgłosić się do dyżurki lekarzy. - Pan ordynator przy gabinecie, przy parapecie, na korytarzu przybił pieczątkę. Napisał, że KTG jest reaktywne i wrócił do dyżurki - wspomina pani Luiza. Dodaje, że lekarz nie przyjrzał się wynikom, a wszystko "trwało sekundy".
Reaktywne KTG oznacza, że zapis tętna płodu jest prawidłowy. W tym jednak przypadku eksperci powołani przez Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej Lekarzy, ocenili że wynik badania KTG powinien był zaniepokoić lekarza. Wskazywał na zagrożenie płodu i lekarz powinien był bezwzględnie zatrzymać kobietę w szpitalu.
- Wróciłam do domu, nieświadoma, że moje dziecko w tym momencie umiera - mówi z łzami w oczach pani Luiza.
"To jest dla mnie szok"
W programie na żywo, który zrealizowaliśmy w Świebodzinie, wystąpiła Agnieszka Kostrzewa. Zdecydowała się sama opowiedzieć o tym jak potraktował ją ten lekarz.
- Tak jakby mnie tam nie było, jakby nie było porodu. To jest dla mnie szok - mówiła pani Agnieszka. - To się nie da opisać, w jaki sposób ten lekarz zniszczył nam życie - dodała.
Ryszard Frankowicz, ginekolog położnik z wieloletnim stażem, po przeanalizowaniu dokumentacji przebiegu porodu dziecka państwa Kostrzewów nie ma żadnych wątpliwości, że to lekarz zawiódł. Jak zaznacza, w momencie, kiedy podano rodzącej oksytocynę, która miała przyspieszyć akcję porodową, płód powinien być szczególnie monitorowany. Jest to działanie obowiązkowe, ponieważ od tego momentu poród przestaje być fizjologiczny.
- Od podania oksytocyny, gdyby załączono aparaturę KTG na stałe, najpewniej wykryto by zaburzenia przepływu pępowinowego krwi, dyskomfort płodu,który postępował i zdecydowano by o wykonaniu cięcia cesarskiego z uwagi na zagrażające niedotlenienie lub dyskomfort wewnątrzmaciczny płodu - mówi Ryszard Frankowicz i dodaje, że wykonanie cięcia cesarskiego było obowiązkiem lekarza, a nie przychylenie się do prośby rodzącej kobiety.