Pierwsze sygnały o tym, że ludzie zwłoki mogą być bezczeszczone dotarły do dziennikarzy Superwizjera blisko dziewięć lat temu z renomowanego zakładu pogrzebowego z Krakowa.
- Wtedy przestaliśmy wywozić do kremacji do tego krematorium zwłoki. Przyszli do mnie pracownicy. Byli zdezorientowani. Powiedzieli, że nie chcą już tam jeździć, bo za wcześnie odbierają zimne urny. To znaczy, że odebrali nie te prochy, które powinni odebrać – tłumaczy Janusz Kwatera, Prezes Przedsiębiorstwa Usług Komunalnych w Krakowie.
Zakłady pogrzebowe z Krakowa, w którym nie ma krematorium, woziły i nadal wożą zwłoki do spopielarni w innych miastach. Żałobnicy pakują trumny z ciałami do karawanu, by po kilku godzinach wrócić z prochami w urnach. Po kilku wyjazdach pracownicy Janusza Kwatery zorientowali się, że w krematorium, do którego wozili ciała, nic nie dzieje się tak, jak powinno.
- Pewnego dnia wszedłem pod piec, ale nie było tutaj w ogóle obsługi. No widzę: moja trumna, którą zawiozłem, stoi jeszcze. Myślałem, że będę czekał ze dwie godziny, skoro trumna jest niewłożona. A tu się okazało, że mam do odbioru, zrobione wszystko jest. To znaczy, że na pewno nie było w tej urnie tego, co przywieźliśmy – mówi żałobnik.
- Nie istnieje taka możliwość, aby odebrać zimną urnę po godzinie kremacji. 70 do 90 minut potrzebują na spopielenie. Powiedzmy, że po dwóch godzinach możemy odebrać urnę i ona nie ma prawa być zimna. Nie rozmawiałem z właścicielem krematorium, wystarczy mi samo podejrzenie. Nie musiałem mieć dowodów, żeby unikać tej osoby, tego krematorium i takich tematów - tłumaczy Janusz Kwatera, Prezes Przedsiębiorstwa Usług Komunalnych w Krakowie.
Kremacja odbywa się w piecu rozgrzanym do tysiąca stopni a cały proces w przypadku dorosłego człowieka trwa nie krócej niż półtorej godziny, może się jednak znacznie przedłużyć np. z powodu wagi zmarłego. Gdy kremacja dobiega końca, operator wyciąga szczątki, które po usunięciu metalowych cząstek pochodzących np. z trumny trafiają do specjalnego młynka. Potem jednolity proch przesypywany jest do grubej folii, którą umieszcza się w ozdobnej urnie. Operator przekazuje ogrzaną prochami urnę zakładowi pogrzebowemu razem ze świadectwem kremacji – dokumentem potwierdzającym, czyje prochy znajdują się w środku. Niepokojące sygnały o „zimnych urnach” dotyczące jednego z krematoriów trafiały od dawna do jednej z organizacji skupiających przedsiębiorców pogrzebowych.
- 2006, 2007 rok pamiętam, że takie sygnały docierały do stowarzyszenia na spotkaniach krematystów czyli właścicieli, zarządców krematoriów w Polsce. Te sygnały wyglądały tak, że ta kremacja trwała za krótko, że to był pobyt 30, 40 minutowy. Jako zarząd stowarzyszenia mieliśmy niestety tylko pojedyncze sygnały, pogłoski. W tych spotkaniach, mimo naszych zaproszeń, nigdy nie uczestniczył właściciel tego krematorium. Nie skorzystał z naszych zaproszeń i nie mogliśmy tego skonfrontować. Niestety nie mieliśmy żadnych konkretnych dowodów - opowiada Tomasz Salski, były przewodniczący Polskiego Stowarzyszenia Kremacyjnego.
Szczególne zdziwienie przedsiębiorców z funeralnej branży budziła praktyka jednego z zakładów pogrzebowych, który raz w tygodniu woził do tego krematorium zwłoki ze swojej bazy odległej o kilkaset kilometrów. Duży karawan wypełniony trumnami mijał bowiem po drodze inne, nowoczesne krematorium oferujące usługi w tej samej cenie. Według nieoficjalnych informacji, X. dawał stałym klientom dodatkowy „cichy” upust – pięćdziesiąt złotych z każdej kremacji. Ale dodatkowy rabat również nie wyjaśniał zachowania zakładu pogrzebowego.
Z obserwacji wynikało, że karawan tego zakładu woził do krematorium na raz nawet pięć ciał, ale wyjeżdżał stamtąd tak szybko, że dwa piece, którymi dysponował wówczas X, nie były w stanie przeprowadzić kilku cykli kremacji.
Możliwości dowodowe, którymi dysponowaliśmy wówczas – wyczerpały się szybko. Monitorowany teren wokół krematorium nie pozwalał na obserwację zakładu. Trudno było też dotrzeć do pracowników firmy i zatrudnić się w krematorium, w którym od dawna pracowali zaufani ludzie.
Poszukiwanie w prochach śladów genetycznych to kolejny ślepy zaułek. Wraz z kremacją ginie bez śladu DNA zmarłego. Dziennikarskie śledztwo stanęło w miejscu – teczka z otwartym tematem leżała na półce osiem lat. Nowe możliwości pojawiły się nieoczekiwanie, gdy właściciel krematorium zaczął po latach popełniać błędy. Pierwszym było burzliwe rozstanie się z pracownikami, którzy przez lata byli świadkami tego, co dzieje się za murami firmy.
- Ekipa przyjechała z Czech do remontu pieca. Był wyłączony przez cały tydzień, a zwłoki dochodziły. Było tak, że na krematorium było i 15 trumien ze zwłokami. To było w lecie, ciepło, muchy latały, truli to, ciekło. Później trzeba było brać to do ręki, te oślimaczone trumny, bo wiadomo przesiąkało, taka maź leciała. Wycierali, żeby to zakamuflować. Stosowali dezodoranty, żeby nie było czuć zapachu. Bo pogrzeby cały czas się odbywały i urny wychodziły. Zawsze coś zostawało z kremacji. Prochy były magazynowane w skrzynce, to na ten tydzień ich starczyło. Nadstany prochów był w krematorium za piecem. W biurze świadectwa kremacji wydają, więc jak mógł nie wiedzieć. Robił to dla pieniędzy. Przecież na każdej kremacji ma 500, 600. Jak odmawiał to nie było. Nie było sensu o tym z nim rozmawiać, on by i tak się z tego wymigał. Człowiek wiedział, co się działo, ale każdy bał się o pracę - tłumaczy Kazimierz Skocz, były pracownik firmy.
Gdy zarejestrowaną rozmowę z byłym pracownikiem pokazaliśmy kilku przedsiębiorcom, pojawiła się oczekiwana od dawna szansa na weryfikację, co dzieje się w krematorium. Pomoc zaoferowała firma pogrzebowa z innego regionu kraju.
- Mamy ciała z akademii medycznej. Studenci się na nich uczą. Musicie założyć legalną firmę, przekażemy wam ciała do podwykonastwa i będzie to chyba najprostsza sprawa. Wy zawieziecie do kremacji, zrobicie, co musicie zrobić – zaproponował.
By wszystko odbyło się legalnie, założyliśmy firmę, której pracownikami zostali dwaj młodzi dziennikarze. Rejestracja zakładu pogrzebowego nie wymaga zezwoleń czy koncesji - po kilku dniach zdobyliśmy potrzebne dokumenty. Na wypadek, gdyby w krematorium chcieli sprawdzić wiarygodność nowego klienta, mieliśmy też odpowiednio wyposażone biuro i karawan, który miał zawieźć do krematorium dostarczone przez zakład pogrzebowy ciało. W trumnie został ukryty specjalny mikro-nadajnik. Jeśli w trakcie oczekiwania na prochy urządzenie trafi wraz z trumną do pieca, wypracuje w ciągu kilku sekund i przestanie nadawać sygnał.
Nowo powstała firma „In Memoriam” bez przeszkód nawiązała współpracę z dyrekcją krematorium.
Tymczasem przy pomocy byłego pracownika udało nam się odnaleźć kolejnych, którzy odeszli z obserwowanej firmy. Jeden z nich – gdy wiedział już, że odejdzie z pracy – postanowił zachować na zdjęciach to, co działo się w krematorium.
- Były na chodzi dwa piece, dwa były w budowie. Przyjechał serwis i mieli dłuższą naprawę, a ilości trumien nie zmieniła się, przez tydzień czasu. Smród okropny na całym zakładzie – opowiada Krzysztof, były pracownik firmy.
Byli pracownicy często mają żal do dawnych szefów, lecz relacjom pracowników dodaje wiarygodności jeszcze jeden fakt. Po odejściu z firmy obaj niezależnie od siebie zażądali wypłaty pieniędzy za przepracowane soboty i niedziele. Gdy właściciel odmówił, udowodnili mu kłamstwo, wygrywając stosowne procesy. Sądy przyznały im wysokie odszkodowania.
Tymczasem firma „In Memoriam” czekała już blisko miesiąc na sygnał od przedsiębiorcy, który miał przekazać nam ciało. Telefon w końcu zadzwonił.
- Niestety, wspólnik nie zgadza się, żebyśmy dostarczyli wam to ciało – powiedział.
Gdy wydawało się, że dziennikarskie śledztwo znów stanie w miejscu, okazało się, że właściciel obserwowanej firmy popełnił kolejne błędy. Bardzo poważnie poróżnił się z żoną, postanowił też rozszerzyć biznes na jedno z sąsiednich miasteczek, gdzie od wielu lat działała z powodzeniem firma jego dorosłej „pasierbicy”. Wejście ojczyma na ten rynek oznaczało dla niej wypowiedzenie wojny. Pasierbica właściciela krematorium zgodziła się na rozmowę, zobowiązała się też do powtórzenia swoich słów przed sądem.
- Może gdybym ja była tylko współpracownica to bym nie wiedziała. Ale byłam w związku z facetem, który wywoził zwłoki z chłodni do kremacji. Pewnego dnia przyszedł do domu i mówi: tam jest Auschwitz, tam leżą zwłoki na zwłokach, niektórzy już są pochowani na cmentarzu a zwłoki jeszcze leżą na dole – opowiada pasierbica właściciela i dodaje - Jak przyjeżdżały rodziny na pożegnanie, to nie wiedziały że piec jest wyłączony i udawali, że robią kremację z podglądem. Rodzina widziała jak trumna wjeżdża. Jak wychodzili, to trumnę dopiero wyciągali z pieca i zwłoki przewozili na dół do chłodni. I te zwłoki były po jakimś czasie kremowane, ale rodzina dostawała wcześniej urnę w ten sam dzień z innymi prochami, z prochami z wiadra. Po dwa ciała kremowali w piecu, w jednej trumnie. Tak samo z płodami. Bierz ze szpitala i dołącza je do trumien dorosłych. To trwało od końca 2004 roku czy początku 2005. Nie zdziwiłabym się jakby to trwało do dzisiaj.
Kolejnym dowodem, do którego udało nam się dotrzeć, był kalendarz, w których skrupulatnie odnotowywano w krematorium nazwiska przywożonych zmarłych wraz z godzinami planowanych kremacji. Porównanie kalendarza z pochodzącym od producenta pieców spisem terminów napraw, doprowadziło nas do wniosku, że bywały dni, w których krematorium przyjmowało do spalenia o wiele więcej ciał niż mogło w tym czasie spopielić. Jednocześnie zorientowaliśmy się, jak wielu zwłok mógł dotyczyć badany przez nas problem. Według rejestru tylko w latach 2004-2010 krematorium spaliło ponad 31 tysięcy ciał.
Bez współpracy innej firmy nie mogło dojść do prowokacji, ale mimo to lista dowodów była coraz dłuższa: zarejestrowaliśmy cztery relacje osób blisko związanych z właścicielem krematorium, a wszystkie zobowiązały się do potwierdzenia swych relacji organom ścigania. Mieliśmy też zdjęcia Krzysztofa i kilka innych poszlak. Chcieliśmy porozmawiać z właścicielem krematorium. Niestety, nie chciał ustosunkować się do dowodów, które zebraliśmy. Mimo podjętej próby, odmówił rozmowy.
- Tu nie ma takich możliwości i nie robimy tego – zapewnił jedynie właściciel firmy.
- To jest bezczeszczenie zwłok ludzki – komentuje Janusz Kwatera, Prezes Przedsiębiorstwa Usług Komunalnych w Krakowie.
Półtora roku temu - po doniesieniu jednego z byłych pracowników - sprawę bezczeszczenia zwłok w krematorium mogła zbadać prokuratura w Dąbrowie Górniczej, ale śledczy po przesłuchaniu kilku aktualnych pracowników zakładu, szefa firmy i jego żony, umorzyli śledztwo, nie biorąc pod uwagę dowodów obciążających właściciela krematorium. Po złożeniu kilka dni temu zeznań przez jego żonę i pasierbicę - sprawą ponownie zajęły się organy ścigania.