Rodzice badają okoliczności śmierci córek. „Znaleźliśmy rzeczy, które mają kluczowy wpływ na sprawę”

TVN UWAGA! 5126807
TVN UWAGA! 327737
Rodzice nastolatek, które zginęły w koszalińskim escape roomie, próbują wyjaśnić okoliczności śmierci dzieci. Ujawnili, że na miejscu pożaru śledczy nie zabezpieczyli istotnych dowodów. Nie uwierzyli też w wersję wydarzeń przedstawioną przez jedynego świadka. Prokuratura po 10 miesiącach postawiła mężczyźnie zarzuty.

Do tragedii doszło 4 stycznia ubiegłego roku. Pięć nastolatek brało udział w grze polegającej na znalezieniu wyjścia z zamkniętego pokoju. W budynku doszło do pożaru. Pomoc nadeszła zbyt późno, wszystkie dziewczynki zginęły.

Zobacz pierwszą część reportażu>

Rodzice zmarłych 15-latek, patrząc na ręce śledczym, doszli do wniosku, że akcja ratownicza nie była prowadzona fachowo, a uwięzione w budynku dzieci można było wydobyć z pożaru szybciej.

- Moim zdaniem była niewystarczająca ilość środków do tego, aby skutecznie przeprowadzić działania ratowniczo-gaśnicze, chyba, że chodziło o ugaszenie pożaru, a nie uratowanie osób, które się tam znajdowały – mówi Adam Pietras, ojciec Wiktorii.

- Mimo butli z tlenem i masek, oddymiali pomieszczenie około 80 minut – dodaje Jarosław Pawlak, ojciec Julii.

- Te sekundy, czy minuty decydowały o życiu naszych dzieci – zaznacza Anna Barabas, matka Karoliny.

Jedyny świadek

Rodzice nie uwierzyli też w wersję wydarzeń przedstawioną przez jedynego świadka – 26-letniego pracownika escape roomu, któremu udało się uciec z pożaru.

- Niezrozumiałym jest dla nas, dlaczego ten pracownik, od samego początku nie był traktowany, jako podejrzany w jakiś sposób, czy odpowiedzialny za to, co się wydarzyło – mówi Pietras.

Radosław D. miał opiekować się dziewczynkami podczas zabawy, jego zadaniem była obserwacja przy pomocy kamer, co robią uczestniczki gry i podpowiadanie im przez krótkofalówkę, jak rozwiązać zagadkę. Według jego zeznań, do których udało nam się dotrzeć, pożar zaczął się od nieszczelnej instalacji gazowego piecyka, a wszystko działo się tak szybko, że Radosław D. nie mógł opanować ognia, ani ostrzec dziewczynek.

„Klamka [do ich pokoju] była tylko po mojej stronie drzwi, a dziewczynki [w trakcie gry] musiały znaleźć [ukrytą] swoją część klamki. Obserwowałem grę dziewczynek na monitorze. Po chwili usłyszałem syczenie z piecyka gazowego (…) w poczekalni. Odwróciłem się i widziałem już ogień, który zionął w stronę kanapy i kurtek. Chwyciłem klucz, który leżał na stoliku i usiłowałem zakręcić gaz w butli. Najpierw próbowałem ten kurek zakręcić ręką, ale buchnął mi gaz w twarz. Próbowałem ręką chwycić klamkę do drzwi do pokoju, w którym były dziewczyny, lecz skóra na twarzy i rękach zaczęła mnie parzyć, więc wybiegłem na zewnątrz. Biegałem po sąsiadach i wzywałem pomocy”, wyjaśniał D.

Rodzice ofiar postanowili na własną rękę sprawdzić, czy wersja Radosława D. jest prawdopodobna. Przeprowadzili eksperyment z butlą gazową.

- To nie jest proste, aby w takim pomieszczeniu powstał zapłon gazu w wyniku rozszczelnienia instalacji – przekonuje Sławomir Wieczorek, ojciec Amelii.

- Przyczyną pożaru na pewno nie była butla, mógł być to inny czynnik, o którym dzisiaj nie wiemy. Braliśmy pod uwagę różne alternatywy. Robiliśmy doświadczenia, mówię m.in. o papierosie zostawionym na kanapie przez pracownika, o świeczkach, bo tam był żywy ogień. Przyczyn mogło być wiele, ale naszym zdaniem absolutnie nie były to butle z gazem – podkreśla Jarosław Pawlak, ojciec Julii.

Radosław D. na początku śledztwa był traktowany, jako jeden z pokrzywdzonych, ale rodzice zastanawiali się, czy w momencie wybuchu pożaru w ogóle był w budynku, czy wrócił do niego dopiero, gdy ogień trawił już wnętrze. Można było to sprawdzić, badając zapis monitoringu w pobliskich budynkach, ale prokuratura wystąpiła o jego zabezpieczenie po wielu dniach od pożaru. Część nagrań przepadła.

Po blisko 10 miesiącach, prokuratura uznała, że Radosław D. także odpowiada za tragedię i postawiła mu zarzut m.in. nieumyślnego spowodowania śmierci. Mężczyzna trafił do aresztu.

- Radosław D. jako osoba, która w skutek tego, że tam była, również odniosła obrażenia ciała. Początkowo zaliczany był do grona osób pokrzywdzonych i naprawdę potrzeba było czasu i różnych czynności, które doprowadziły do twierdzenia, że mówi w tej kwestii nieprawdę – mówi Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.

Dowody i rzeczy osobiste

Aktywnie uczestniczący w śledztwie rodzice wykazali, że na miejscu pożaru śledczy nie zabezpieczyli istotnych dowodów.

- 5 kwietnia pojechaliśmy na wysypisko śmieci, tam, gdzie wywiezione zostały wszystkie rzeczy dzieci. Ujawniliśmy mnóstwo przedmiorów, które dzisiaj mają kluczowy wpływ na całą sprawę – przekonuje Pawlak.

Wśród śmieci i osobistych rzeczy dziewczynek ich rodzice znaleźli m.in. telefon komórkowy Radosława D., jego dokumenty i klucze do auta, część odzieży, a także kasetkę z nadpalonymi pieniędzmi, utargiem z escape roomu. Wszystkie przedmioty przekazali prokuraturze.

- Ojcowie znaleźli części ubrań naszych dzieci. Etui od telefonu naszej córki, klucze, czyli coś, co jest pamiątką po naszych dzieciach i nie tam to powinno się znaleźć. Tym bardziej boli, że ktoś nie pomyślał o naszych uczuciach, zbezcześcił święte dla nas rzeczy – ubolewa Anna Barabas.

Zapytaliśmy prokuraturę, czy miejsce pożaru zostało w odpowiedni sposób zabezpieczone?

- Prokuratura nie uważa, aby utraciła jakikolwiek dowód – twierdzi Gąsiorowski.

A rzeczy z wysypiska?

- Można pomimo wszystko, gdzieś w głębszej warstwie tej spalenizny, w toku pierwszych oględzin, czegoś nie odszukać – kontynuuje prokurator.

Dlaczego znalezione przez rodziców rzeczy w ogóle wyjechały na wysypisko śmieci?

- Bo w końcu rozpoczęło się tam sprzątanie, mimo wszystko jeszcze część rzeczy trafiła na wysypisko – przyznaje prokurator Gąsiorowski.

- Tyle ludzi nad tym pracuje, ma się zaufanie do wszystkich służb, a okazuje się, że jeżeli człowiek sam czegoś nie zrobi, to nie może być pewny, że zostało dobrze zrobione – mówi Wieczorek.

Bez próby reanimacji

Wątpliwości rodziców od początku budził jeszcze jeden fakt. Kiedy strażacy, po około 15 minutach od przyjazdu, dotarli do nastolatek i wynieśli je na zewnątrz, przybyłe na miejsce załogi karetek nie próbowały reanimować żadnej z ofiar. Lekarz kolejno stwierdził zgon wszystkich dziewczynek.

- Na przesłuchaniu, kiedy zapytałem lekarza, czy był w stanie stwierdzić śmierć mózgu na tym etapie, powiedział, że nie. Zapytałem, dlaczego nie reanimował naszych dzieci. Powiedział: „Bo, taką podjąłem decyzję”. Po prostu zabawił się w Boga i nie podjął kompletnie żadnych prób, żeby uratować życie – uważa Pawlak.

Podobnego zdania jest Sławomir Wieczorek.

- Wiadomo było, że dziewczynki, jeszcze 15 minut wcześniej, dawały znaki życia i nikt nawet nie spróbował ich reanimować. Uważam, że to był błąd.

- Nie wiemy, czy byłoby to skuteczne. Może nie, a może chociaż jedna, by przeżyła – zastanawia się Artur Barabas, ojciec Karoliny.

- Nie wiem, jakby to wyglądało, czy by się udało, czy nie, ale wtedy nie zadawałbym sobie tego pytania – podsumowuje Wieczorek.

W akcji brało udział kilku ratowników medycznych, ale decyzję o odstąpieniu od reanimacji podjął kierownik zespołu, jedyny lekarz na miejscu pożaru.

- Co miałem do powiedzenia, powiedziałem w prokuraturze. Dla mnie ta sprawa jest zamknięta, wymazana z pamięci – oświadczył lekarz w rozmowie z reporterem. - Aż tak? - dopytywał reporter. - Tak. - Ale może warto mimo wszystko porozmawiać, żeby wyjaśnić wątpliwości? - Nie mam żadnych wątpliwości. Zrobiłem to, co można było zrobić i sprawa zamknięta. - Czy można było resuscytować, chociaż jedną z tych dziewczynek? - Nie. To były ciała bez oznak życia. Normalnie parowały ciała, z tej gorączki wyniesione. Ewidentny zgon. - Pamięta pan: ta trzecia dziewczynka: przyczepialiście nawet prąd, żeby sprawdzić, czy są oznaki życia – przywoływał reporter. - Ratownik, proszę pana, podłączył, bo miał wątpliwości. - No właśnie. - To zostało przeprowadzone i potwierdziło to, co ja wcześniej stwierdziłem.

Czy lekarz postąpił właściwie? Kiedy medycy mogą odstąpić od prób przywrócenia oddechu i krążenia? Zapytaliśmy o to, nie mówiąc, jaką sprawę badamy, eksperta z innego miasta.

Przedstawiliśmy sytuację: Były to ofiary wyniesione z pożaru, miały niewielkie, ale jednak, ślady oparzeń i brak oddechu.

Co w takiej sytuacji robić?

- Bezwzględnie podejmujemy czynności resuscytacyjne. Natomiast możliwe jest odstąpienie od uciśnięć klatki piersiowej oraz oddechów ratowniczych w przypadku całkowitego zwęglenia ciała. W takich sytuacjach, najczęściej do zatrzymania krążenia dochodzi, nie z powodu oparzeń, a z powodów zatrucia gazami pożarowymi. Tutaj konieczne jest wdrożenie czynności resuscytacyjnych z tlenoterapią, która pomaga usunąć potencjalnie odwracalną przyczynę zatrzymania krążenia, jaką jest hipoksja, czyli zmniejszenie poziomu tlenu w organizmie – mówi Adam Stępka, specjalista ds. ratownictwa medycznego z Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi.

Rodzice nie odpuszczają

Rodzice zmarłych dziewczynek wciąż przyglądają się działaniom prokuratury i składają kolejne wnioski, które ich zdaniem mogą pomóc w dotarciu do prawdy. Niedawno złożyli też skargę na sposób prowadzenia śledztwa w Prokuraturze Krajowej. W odpowiedzi usłyszeli, że postępowanie prowadzone jest prawidłowo, ale na żaden z konkretnych zarzutów odpowiedzi nie dostali.

- Rodzice zadają bardzo merytoryczne i trafne pytania. To są często bardzo trudne pytania. To nie jest krzyczenie o zemstę, o to, żeby, mówiąc kolokwialnie, ukamienować osoby, które miały bezpośrednio, czy pośrednio związek z tą straszną tragedią. To są pytania, które będą w stanie dać odpowiedź na to, czy można było coś zrobić, co by wykluczyło, czy chociaż zminimalizowało, ten dramat. Bardzo istotne dla rodziców jest to, aby z tego dramatu wypłynęły jakieś wnioski na przyszłość – tłumaczy Krzysztof Kaszubski, adwokat, pełnomocnik Jarosława Pawlaka.

Śmierć córek zdominowała życie rodziców.

- Dla mnie w tej chwili kwintesencją życia jest to, aby każdego z tych ludzi, którzy przyczynili się do śmierci córki i jej przyjaciółek, po prostu ocenić. Uważam, że jesteśmy to winni naszym dzieciom – tłumaczy Pietras.

- My nie potrafimy przejść przez tę żałobę łagodniej, może spróbować żyć normalnie i nie wracać już do pewnych rzeczy. Właściwie, to, co wydarzyło się 4 stycznia odgrzebywane jest codziennie. Co dzień musimy do tego wracać, co dzień musimy to na nowo przeżywać – mówi Anna Barabas.

- Nie zależy mi na tym, żeby ktoś niewinny poszedł do więzienia, tylko zależy mi na tym, żeby wyjaśnić jak to się stało, że moja córka nie żyje – kwituje Wieczorek.

Śledczy – mimo tak wielu wątpliwości - ogłosili, że niebawem zamierzają zakończyć postępowanie i złożyć do sądu akt oskarżenia przeciwko organizatorowi, dwóm właścicielkom escape roomu oraz pracownikowi, który miał opiekować się gośćmi.

Rodzice ofiar za naszym pośrednictwem apelują do wszystkich świadków dysponujących nagraniami z akcji gaśniczej o kontakt.

Szanowni Państwo,

Jesteśmy rodzicami dziewczynek, które tragicznie zginęły podczas pożaru w dniu 4 stycznia 2019 roku. Bardzo prosimy o udostępnienie nagrań i zdjęć z miejsca zdarzenia, które pomogą w ustaleniu przebiegu wydarzeń. Prosimy o kontakt tel. 731 298 346 lub 693 343 227 oraz mailowo: rodzice.dziewczynek@gmail.com

Gwarantowana anonimowość.

podziel się:

Pozostałe wiadomości