Odpowiedź na to pytanie jest prosta: banki oszczędzają na ochronie małych oddziałów, bo w przypadku rabunku i tak nic nie tracą. Skradzione kwoty odzyskają od firmy ubezpieczeniowej. A to, że narażają klientów i pracowników już nie ma dla nich większego znaczenia. Dlatego napady na banki to w Polsce proste, dochodowe i jak się okazuje stosunkowo bezpieczne zajęcie. Policyjne statystyki to potwierdzają: w ubiegłym roku na 70 napadów, aż 63 były skuteczne. Banki niewiele robią, aby pomóc policji w złapaniu złodziei. Identyfikacja sprawcy jest często niemożliwa. Kamery z monitoringu są źle ustawione, a nagrania fatalnej jakości. Tak było też przy serii napadów w Krakowie. Nagrania z obrabowanych banków do niczego się nie nadawały. Wielokrotnie zagrywane kasety VHS, rejestrowały zupełnie zmazany obraz. Policjanci musieli opierać się wyłącznie na portretach pamięciowych. Ale banki nie tylko używają przestarzałych systemów monitoringu. Oszczędzają także na ochronie bezpośredniej. Zatrudnieni ochroniarze są często nieprofesjonalni. - To zwykle emeryci czy renciści, którzy sobie dorabiają jako strażnicy. Nie mają pojęcia, co robić w czasie napadu – opowiada pracownica jednego z banków. Dowodów na potwierdzenie jest wiele. Kilka miesięcy temu podczas napadu na bank w Warszawie, bandyta przeszedł obok strażnika zupełnie niezauważony. Nic dziwnego, ochroniarz bawił się tym momencie swoim telefonem komórkowym. Problem w tym, że nikt nie może zmusić banków do lepszego zabezpieczenia swoich palcówek. Nawet Narodowy Bank Polski, który nadzoruje cały system bankowy w naszym kraju, może jedynie sugerować takie zmiany.