Afera w spółdzielni mieszkaniowej. "Miałem zorganizować ludzi na walne zgromadzenie. Nawet nie wiedzieli, po co tam są" [Część 2]

TVN UWAGA! 5226373
TVN UWAGA! 340134
Fałszowanie wyborów do rady nadzorczej, dewastowanie budynków na zlecenie czy ukrywanie azbestu w budynku przedszkola – między innymi takie zarzuty padają pod adresem władz jednej z największych pomorskich spółdzielni mieszkaniowych.

Przypominamy pierwszą część reportażu Uwagi! >

Wybory

Władze spółdzielni mieszkaniowej wybiera walne zgromadzenie, czyli członkowie spółdzielni. Mieszkańcy rzadko uczestniczą w tych spotkaniach. Zarządzający pomorską spółdzielnią mieli wpaść na pomysł, żeby kupić głosy, podstawiając tzw. pełnomocników, czyli osoby upoważnione do głosowania w imieniu członków spółdzielni.

- Miałem za zadanie zorganizować ludzi na walne zebranie. Oni nawet nie wiedzieli, po co tam są – opowiada Krzysztof Szymaniak, były pracownik spółdzielni.

Na około 500 osób, które wybierały radę nadzorczą, zaledwie kilkadziesiąt było faktycznymi członkami spółdzielni. Reszta została zwerbowana i opłacona przez władze spółdzielni.

W procederze kupowania głosów brał udział nie tylko wiceprezes spółdzielni Henryk T., ale również główna księgowa, która instruowała pana Krzysztofa, jak ma przekazywać informacje podstawionym osobom, by właściwie oddały swój głos. Pan Krzysztof nagrywał niemal wszystkie rozmowy, bo wiedział, że bierze udział przestępczym procederze, do którego został zmuszony przez władze spółdzielni.

- Nie ma się co bać. Po prostu siadają, skreślają. Najpierw podnosimy rączkę, a potem z listy, poziomo wykreślamy nazwiska tak, żeby zostało 13. Nie można pisać na karcie „Kocham PiS”, ani „J…ć PiS”, bo to kartka nie ważna – słychać na jednej z nagranych rozmów.

Samowolka

Rada nadzorcza spółdzielni została wybrana większością głosów, oddanych przez podstawione osoby. Mając całą radę po swojej stronie, zarząd mógł robić, co chciał i pozostawał praktycznie poza kontrolą. Wcześniej dostęp do informacji o zarobkach zarządu spółdzielni był jawny.

- Napisałem prośbę o ujawnienie zarobków członków zarządu. Dostałem odpowiedź, że pan wiceprezes Henryk T. nie życzy sobie, żebym ja wiedział, ile on zarabia. A przecież to my ich utrzymujemy, to są nasze pieniądze – podkreśla Wiesław Rosicki, członek spółdzielni.

- To jest spółdzielnia mieszkaniowa. Członkowie spółdzielni są właścicielami i mają prawo do informacji, jak zarządza się ich pieniędzmi. Z tego, co wieść gminna niesie, ta pensja wynosi ok. 20 000 złotych miesięcznie – dodaje Bogusław Hager, członek spółdzielni.

Klub sportowy

Szefowie stowarzyszenia Maximus wydzierżawili od spółdzielni „Morena” popadający w ruinę budynek, by stworzyć w nim klub sportowy z myślą o mieszkańcach osiedla. Umowa ze spółdzielnią była skonstruowana tak, że po skończonym remoncie część kosztów napraw ma pokrywać także spółdzielnia.

- Pan Henryk T. nie chciał ze mną rozmawiać w biurze, sugerując, że tu wszyscy wszystkich podsłuchują. Przyjechał do mnie do domu i mówi, że ma propozycję. Cytuję: On wypłaca mi 3 miliony złotych za remont, a ja mu daję 600 tysięcy łapówki. Powiedziałem mu wprost, że w takie g… nie wchodzę – opowiada Andrzej Brodziński, prezes stowarzyszenia Maximus.

Co było dalej?

- W czerwcu przyszło pismo z wypowiedzeniem najmu naszemu stowarzyszeniu. Nie przyjęliśmy go, odesłaliśmy właściwe pismo. Po miesiącu przyszedł do klubu komornik – dodaje Bartosz Brodziński, wiceprezes stowarzyszenia Maximus.

Komornik działał w oparciu o wyrok nakazowy sądu, który uwzględnił roszczenie spółdzielni wobec stowarzyszenia Maximus i nakazał zapłacić stowarzyszeniu 80 tysięcy złotych zaległego czynszu. Spółdzielnia w postępowaniu nakazowym posłużyła się pewnym dokumentem.

- Okazało się, że rzekomo istnieje jakiś dokument, podpisany przez zarząd naszego stowarzyszenia o uznaniu długu przez nasze stowarzyszenie. Adwokat od razu pojechał zobaczyć ten dokument i zadzwonił do nas z informacją, że to oszustwo – opowiada Bartosz Brodziński.

- Tak się spieszyli z fałszowaniem tego dokumentu, że nie ma żadnej pieczątki. Ani mojej imiennej, ani naszego stowarzyszenia – dodaje Andrzej Brodziński.

Klub sportowy działał przez trzy lata. Za symboliczne opłaty mogli z niego korzystać zarówno ludzie młodzi, jak i seniorzy. Stowarzyszenie zatrudniło też rehabilitantkę, a najmłodsi zupełnie za darmo mogli korzystać z porady stomatologa.

- Przychodziło tu wiele osób z patologicznych kręgów, wyciągaliśmy ich stamtąd przez aktywność fizyczną. Prowadząc zajęcia sportowe, zmienialiśmy ludziom życie. Wydawało się, że wszystko będzie się fajnie układać. Nic nie wskazywało na to, że ktoś wypowie nam umowę zawartą na 30 lat – mówi Brodziński. I dodaje: - Jeżeli przyjdzie tu nowy zarząd, uczciwi ludzie, to mogę zapewnić, że my finansowo tej spółdzielni krzywdy nie zrobimy i chcemy, aby ten klub działał. Z tym zarządem na pewno się nie dogadamy.

Zarzuty

Dowody zgromadzone przez prokuraturę w tej sprawie wydają się być przekonywające. Póki co zarzuty usłyszał jedynie wiceprezes Henryk T., ale zdaniem prokuratury śledztwo jest rozwojowe. Prezes spółdzielni nie zgodził się na spotkanie przed kamerą, tłumacząc się dobrem śledztwa. W obszernym piśmie wysłanym do nas wyjaśnił, że sprawa związana z azbestem była już przedmiotem śledztwa, sprawa sporu z stowarzyszeniem Maximus jest przedmiotem spraw sądowych. Sprawy związane z kupowaniem pełnomocnictw wyjaśnia prokuratura, a o sprawie ewentualnych propozycji korupcyjnych nic nie wiedział.

Pan Henryk T. złożył rezygnację z funkcji wiceprezesa. Stało się tak dlatego, że sąd rozpatrując wniosek prokuratury o tymczasowy areszt, do którego się nie przychylił, zakazał mu piastowania funkcji w zarządzie spółdzielni.

Prokuratura okręgowa, która prowadzi śledztwo, poza nowymi dowodami sprawdza też, czy inne umorzone sprawy przez prokuratury rejonowe nie powinny być podjęte na nowo. Śledztwo na pewno nie zakończy się szybko, bo sprawa ma bardzo wiele wątków.

podziel się:

Pozostałe wiadomości