- Po drugiej stronie granicy została rodzina, dzieci. Nie wiemy, co będzie dalej – ubolewa Valeria.
- Chciałem wziąć samochód i jechać ich zabrać – mówi Yurii.
- Ale potem pojawiła się wiadomość, że po przekroczeniu granicy z Ukrainą mąż będzie musiał wstąpić do armii – dodaje pani Valeria.
- I sam nie wiem, co robić, pięćdziesiąt na pięćdziesiąt – przyznaje Yurii.
Valeria i Yurii przyjechali do Polski kilka lat temu. Kilka miesięcy temu dojechał ich syn – Vladlen. Na Ukrainie i na zajętym przez Rosję Krymie została reszta dzieci małżeństwa, ich wnuki i najbliższa rodzina. Po wybuchu wojny Valeria i Yurii czują bezradność i strach o losy najbliższych.
Za pracą
Valeria i Yurii przyjechali do naszego kraju ze względów finansowych.
- Takiej pracy, jak wykonuję, w Mariupolu nie ma. Jestem tam niepotrzebny. A tutaj, jako dobry fachowiec, potrzebny jestem. Przyjechałem, by „sprzedać” swoje ręce w Polsce – tłumaczy Yurii.
- Z kolei ja w Ukrainie miałam pracę. Ale wiedziałam, że to niemożliwe, by się rozłączyć z mężem. Rodzina powinna być razem. Po przyjeździe do Polski było mi ciężko. Całkowicie zmieniłam pracę. Tam byłam kierowniczką sklepu, a tu pracuję w serwisie sprzątającym – wyjaśnia Valeria.
Ewakuacja rodziny
Polski pracodawca Yuriiego opowiedział swojej córce o rozdzielonej rodzinie.
- Wpadliśmy na pomysł, że musimy ich sprowadzić. No bo jak tak może być - wojna, a tam zostały dzieci – mówi Paulina Dzięgielewska.
- Zanim wszystko się zaczęło, u nas w Ukrainie przestały latać samoloty rejsowe. Dowiedzieliśmy się, że i pociągi nigdzie nie jeżdżą. Zachodziliśmy w głowę, jak ich stamtąd zabrać. Jechać nie było sensu, tam na granicy od razu karabin maszynowy do ręki by dali, idź wojuj. Zaczęliśmy szukać jakiejś opcji - opowiada Vladlen.
Za sprawą Pauliny i jej ojca powstał post na Facebooku.
- Napisałam, że pilnie potrzebujemy pomocy, że w Mariupolu jest matka z dwójką dzieci, którzy muszą się dostać do Polski. Że czeka na nich rodzina. Ludzie zaczęli to udostępniać i tak poszło – opowiada Paulina.
Chodziło o ściągnięcie do Polski żony Vladlena z dziećmi, czyli synowej Yuriiego i Valerii oraz ich wnuków.
Ewakuacja rodziny okazała się bardzo trudna. Pomogła fundacja Humandoc, a także dokumentalistka Uwagi!, która była zaangażowana w sprawę.
- Mariupol znajduje się 1300 kilometrów od granicy z Polską, pod granicą z Rosją. Miasto z dwóch stron otoczone jest przez wojska rosyjskie. Jest to jedyne miejsce, które pozostało niezdobyte. Cały czas są tam bardzo silne ostrzały. Dlatego ewakuacja jest tak ciężka – tłumaczy Stanisław Brudnoch z fundacji Humandoc.
Ewakuacja
W końcu udało się wszystko zorganizować. W autobusie ewakuującym mieszkańców Mariupola znalazło się miejsce dla żony Vladlena i dwójki jego dzieci.
- Chcę wyrazić wdzięczność tym, którzy pomogli z autobusem, który teraz przewozi moją rodzinę. I chcę powiedzieć Polakom: dziękuję – mówi Vladlen.
Żona mężczyzny zabrała, to, co najpotrzebniejsze: dokumenty, kilka ubrań i trochę jedzenia na drogę. Podróż była koszmarem, ale dziś nie ma to znaczenia. Po 50 godzinach jazdy, rodzina mogła spotkać się na polskiej granicy.
- Jechaliśmy grupą: 30 osób, zwierzęta, koty, psy. I przede wszystkim dzieci - malutkie i starsze. Na granicy musieliśmy spędzić noc, wszyscy życzliwie pomagali sobie nawzajem. Wszyscy się poznaliśmy. Dziękuje wolontariuszom, którzy nam pomagali – mówi Katerina, żona Vladlena.
Przyjazd kobiety z dziećmi nie kończy rodzinnych trosk. Niepewność i strach zostanie z nimi do końca wojny.
- Chcę, żeby wojna się skończyła i cała rodzina była żywa. My wszyscy tego chcemy. Po prostu – mówi Katerina. I dodaje: - Mam nadzieję, że szybko się to skończy. Chcę zobaczyć rodziców. Dom to dom.