Przez nadużywanie alkoholu, ojciec Doroty Karszli, jest sparaliżowany. Nie chodzi, nie mówi. Ale jest świadomy. - Jak tata na mnie patrzy to płacze. Zawsze, kiedy przychodzę, to płacze. Może teraz odkąd nie pije, choć odrobinę wraca mu świadomość tego, że trochę spraw w życiu zawalił – mówi pani Dorota. Córka regularnie odwiedza go w szpitalu. Opiekuje się nim, karmi. Jako jedyna z czworga dzieci, poczuwa się do obowiązku opieki nad ojcem.
Pani Dorota, jej dwaj bracia i siostra wychowywali się na wsi nieopodal Chełma w lubelskim. Dobrze prosperujące gospodarstwo, ojciec Doroty odziedziczył po rodzicach. Dziś dom to ruina. Nie da się go nawet ogrzać, bo piec jest zepsuty. Wszędzie tylko wszechobecny bród i puste butelki po wódce. To tutaj policjanci znaleźli ojca pani Doroty: sparaliżowanego, zaniedbanego, leżącego we własnych odchodach. W domu byli kompletnie pijani bracia kobiety. Jeden z nich będzie teraz odpowiadał za narażenie ojca na niebezpieczeństwo utraty życia i uszczerbku na zdrowiu. Ojciec pani Doroty trafił do szpitala. – Współczuję mu, jako człowiekowi. Ale mam świadomość, jaką krzywdę mi wyrządził. Patrząc na niego, wracają koszmary z dzieciństwa – mówi kobieta.
Ojciec znęcał się nad nią, jej matką i rodzeństwem. Kiedy Dorota miała siedem lat, ojciec złamał jej rękę. Miała też złamany nos. – Ale to nie było najgorsze, kiedy bił mnie. Prawdziwe piekło było wtedy, kiedy musiałam patrzeć, jak bije mamę – mówi pani Dorota. Jej ojciec stawał się szczególnie agresywny, kiedy był pijany. – Kiedyś właśnie spał na kacu, a mój sześcioletni brat robił sobie herbatę. Ojca obudził odgłos łyżeczki, obijającej się o szklankę. Z wściekłości rzucał bratem po całym pomieszczeniu. Strasznie go pobił. Kiedy indziej nosiliśmy do domu drewno na opał i drugiemu bratu upadło jedno polano. Ojciec podniósł je i uderzył go w głowę tak mocno, że brat stracił przytomność. Od tego czasu zaczął się jąkać. Dla ojca stało się to kolejnym pretekstem do dręczenia go – opowiada kobieta. Wspominając dzieciństwo, często nie potrafi opanować łez. Przez 11 lat policja wielokrotnie interweniowała w jej domu. Zapadły też dwa wyroki, jednak dziś nie można już o nich mówić, bo uległy zatarciu.
Prócz przemocy, w domu była jeszcze bieda. - Mdleliśmy z głodu! Po dwa, trzy dni nie jedliśmy, bo nie było co. Kiedy mama dostawała pieniądze z opieki społecznej np. dla nas na buty, ojciec to wszystko potrafił przepić. Po kilka tygodni nie chodziliśmy do szkoły, bo nie mieliśmy na bilet, albo na buty – płacze pani Dorota. Przyznaje, że z matką i rodzeństwem wielokrotnie uciekali z domu. Gdy dzieci dorosły, mama pani Doroty wyjechała za granicę i rozwiodła się. Nasza bohaterka uwolniła się od ojca-kata, kiedy ukończyła 18 lat. Już wtedy sama się utrzymywała, wynajmowała kawalerkę. Po ukończeniu liceum, zapragnęła skończyć studia. – Wzięła na nie kredyt i skończyła je z wyróżnieniem. Potem, mając pracę, robiła jeszcze podyplomowe studia z pedagogiki. Jest bardzo mało tak silnych osób, jak ona – mówi koleżanka Doroty Korszli, Katarzyna Świderska. Od siedmiu lat pani Dorota jest mężatką, wychowuje 5-letnią córkę i jest w ciąży z kolejnym dzieckiem. - Wspomnienia z dzieciństwa ciągle wracają. Patrzę na spokojnie śpiącą córkę i myślę, że ja nie miałam takiego spokojnego dzieciństwa. Cieszę się, że udało mi się stworzyć dla niej taką oazę – mówi.
Ojciec pani Doroty jest w szpitalu od kilku tygodni, pomimo, że już po kilku dniach pobytu mógłby zostać wypisany. – Mam do niego straszny żal. Nie mogłabym go zabrać do siebie do domu – płacze pani Dorota. Kobieta i jej rodzeństwo zabiegają o umieszczenie ojca w zakładzie opiekuńczo-leczniczym. Jednak nawet wtedy, kiedy znajdzie się miejsce w odpowiednim ośrodku, problemy się nie skończą. Przez wieloletnie zaleganie ze składkami w KRUS-ie, ojciec pani Doroty nie otrzymuje świadczeń. A to oznacza, że to kobieta i jej rodzeństwo będą musieli płacić blisko 3 tysiące złotych miesięcznie za pobyt ojca w placówce opiekuńczej. - Nie ma możliwości zwolnienia dzieci z tego obowiązku – mówi stanowczo dyrektorka ośrodka pomocy społecznej w Chełmie, Dorota Mazurek. - Może ta sytuacja to jest jakiś egzamin z człowieczeństwa dla mnie? – komentuje pani Dorota.