Pani Agnieszka trafiła do szpitala w Prudniku z powodu torbieli jajników. Lekarze wykonali pacjentce zabieg laparoskopii. To miał być prosty, nieinwazyjny zabieg. Zamiast trwać godzinę, trwał prawie trzy i zakończył się poważnymi powikłaniami. Przed operacją nie zrobiono nawet badania ultrasonografem. – Jeżeli przystępujemy do tego typu operacji, zawsze musimy mieć aktualną ocenę ultrasonograficzną narządu rodnego. To badanie jest podstawą – mówi dr Aleksander Szlachta ze szpitala MSWiA w Opolu. Podczas zabiegu prudnicki lekarz uszkodził chorej pęcherz moczowy. – Widziałam, że do cewnika spływa żywa krew. Nikt mi nie chciał udzielić informacji, dlaczego mi go założono i dlaczego jest w nim krew. To było dla mnie przerażające. Po zabiegu Agnieszce pozostała dziura w brzuchu głęboka na dwa palce. – Ta rana wyglądała strasznie – wspomina Iwona Winiarska, matka Agnieszki. – Płakałam, krzyczałam, bo bardzo mnie to bolało. Gdy ściągano ostatni szew, wyleciała jakaś wydzielina, a po usunięciu szwów lekarz nawet nie popatrzył na to, nie zobaczył jak to wygląda. Pacjentka apelowała o pomoc. – Przychodzili do mnie na obchód, tylko naciskali i mówili, że jest w porządku. Ja się nie odzywałam, bo myślałam, że nie jestem mądrzejsza od lekarzy. Tadeusz Zięba, ordynator oddziału, na którym doszło do tak rażących zaniedbań, nie poczuwa się do winy. - Nie uważam żebyśmy popełnili błędy. Na osobie postronnej, która nie ma do czynienia z medycyną zabiegową, to na pewno robi straszne wrażenie. Ale jest to normalne powikłanie, które zdarza się wszędzie. Agnieszce w trakcie pobytu w szpitalu podano ampicylinę. Taka decyzja dziwi tym bardziej, że dziewczyna była uczulona na ten lek i wcześniej poinformowała o tym lekarza. Ordynator oddziału także tę sprawę zbagatelizował. - U niej w dzieciństwie był taki incydent. Gdyby była uczulona na ampicylinę, to by nie była wśród nas, bo po pierwszych mililitrach leku wpadłaby we wstrząs, po którym się umiera. Pomimo pogarszającego się stanu zdrowia pacjentki ordynator postanowił wypisać ją ze szpitala. – Ja gdzieś tam byłem zajęty. Jeżeli by była cierpliwa, czekałaby troszkę, aż będę wolny. Wygoi się przecież i nie będzie śladu – usprawiedliwia się. Na domiar złego Agnieszkę zarażono gronkowcem złocistym. Przez cały czas pobytu dziewczyny w szpitalu rodzina nie mogła doprosić się dokumentacji medycznej. – Próbowaliśmy odzyskać dokumenty, które nie zostały wydane przy wypisie. Pan ordynator nie chciał ich udostępnić, czego się, oczywiście, spodziewaliśmy. Jeżeli nie chce wydać dokumentów, widocznie ma coś do ukrycia – mówi Tomasz Ozimek, narzeczony Agnieszki. Chorej nie chciał przyjąć żadna placówka medyczna. Poruszeni tragicznym stanem zdrowia dziewczyny znaleźliśmy dla niej szpital w innym mieście. Agnieszka pomimo braku pełnej dokumentacji została przyjęta w oddalonym o 50 kilometrów szpitalu wojskowym w Opolu. Tutaj w końcu zaopiekowali się nią fachowcy. – Szpital w Prudniku nie powinien istnieć, bo to nie szpital, tylko „wykańczalnia” – podsumowuje Agnieszka.