D. przez 15 lat pracowała w Prokuraturze Rejonowej Wrocław Śródmieście. Dziś jest na emeryturze. Śledztwo legnickiej prokuratury wykazało, że przez kilka lat fałszowała i ukrywała dokumenty, by chronić lekarzy z jednego z wrocławskich szpitali. Jedna ze spraw dotyczyła śmierci córki Małgorzaty Ossman-Bitner. Za śmierć swojego dziecka kobieta wini profesora Andrzeja K, który prowadził jej ciążę. – Powiedział, że inni lekarze są głupi i nie mają zielonego pojęcia. Ale jeśli będę słuchać jego, to wszystko będzie dobrze – mówi Ossman-Bitner. Ciąża, choć zagrożona, przebiegała prawidłowo. Pani Małgorzata przez długi okres przebywała w szpitalu pod opieką profesora. K. często przyjmował ją też w swoim prywatnym gabinecie. Wcześniej kobieta kilka razy poroniła, więc tym razem chciała mieć całkowitą pewność, że wszystko pójdzie prawidłowo. – Nigdy nie zapomnę, kiedy zostałam przyjęta do szpitala, zrobiono usg i usłyszałam: „Płód dojrzały, gotowy do rozwiązania.” „Boże drogi, dzięki ci”, myślałam – opowiada. Pani Małgorzata czekała już tylko na zaplanowane cesarskie cięcie, bo jedynie taki poród wchodził w grę w jej przypadku. Zabieg miał przeprowadzić jej lekarz prowadzący, profesor Andrzej K. Niestety pojawiły się komplikacje: pacjentka skarżyła się na bardzo silne bóle brzucha. Jednak nikt z personelu na to nie zareagował. Wszyscy czekali na decyzję profesora. - Nie bałam się o siebie, tylko o moje dziecko. Zaczęłam tracić przytomność, wykrwawiać się – opowiada kobieta. Jak to możliwe, że lekarze nie reagowali? - Może ich to nie obchodziło? A może się tak bali prof. K? – odpowiada kobieta. I stanowczo dodaje: - Gdyby mąż wtedy poszedł do domu, to miałby dwa pogrzeby.
Dziecko żyło tylko trzy dni. Kiedy pani Małgorzata walczyła o życie na intensywnej terapii, jej rodzina zawiadomiła prokuraturę. Sprawa trafiła do Justyny D. Z początku toczyła się normalnym trybem, do czasu, gdy przyszła opinia od biegłego z Poznania, która wskazywała na błąd lekarzy: profesora Andrzeja K. i jego podwładnego. – W życiu bym nie pomyślała, że prokurator może chronić jakąś osobę z racji jej pozycji – mówi pani Małgorzata, którą prokurator Justyna D. – Jak się okazało - okłamywała przez lata! Twierdziła, że sprawa cały czas jest w toku, podczas gdy zaprzestała jakichkolwiek działań. Małgorzacie Osman wmawiała, że akta są u biegłych w Poznaniu, bo poprosiła ich o opinię uzupełniającą. Po czterech latach pani Małgorzata sama zadzwoniła do biegłych i dowiedziała się, że akta nigdy do nich po raz drugi nie wpłynęły. Kobieta napisała wtedy list do ministerstwa. To zleciło kontrolę. W ten sposób wyszło na jaw, że Justyna D. tylko pozorowała działania. Co jakiś czas dołączała do akt notatkę, mającą świadczyć, że ponagla biegłych, choć takie rozmowy nigdy nie miały miejsca. Podrobiła też faks, który rzekomo miał przyjść od biegłych, którzy proszą jeszcze o czas w związku z chorobą jednego z nich. - Pani prokurator udzielała swoim przełożonym nieprawdziwych informacji a także fabrykowała np. notatki urzędowe, z których wynikało, ze kontaktowała się z biegłym – mówi Julianna Łukaszewicz z Prokuratury Okręgowej w Legnicy. Gdy sprawę Justyny D. zaczął badać inny prokurator, kobieta zasłabła i zaczęła chorować. Śledztwo wykazało, że historia Małgorzaty Osman to nie jedyna sprawa błędu medycznego związanego z wrocławskim szpitalem. W wyniku operacji, przeprowadzonej przez innego, znanego profesora, pacjentka omal nie straciła głosu. Profesor nigdy nie odpowie za swój błąd. Potencjalne zarzuty uległy przedawnieniu. - W mojej sprawie prokuratura nie zrobiła nic! Akta zniknęły! I nie powiadomiono mnie o tym. Dowiedziałam się o tym dopiero, kiedy sprawa się przedawniła – mówi pokrzywdzona, Elżbieta Hawliczek.
Motywy działania pani prokurator są nieznane. Justyna D. odmówiła składania zeznań. Przez rok legnicka prokuratura nie mogła jej nawet przesłuchać ze względu na zły stan zdrowia. Kiedy prokurator w końcu usłyszała zarzuty i akt oskarżenia trafił do sądu, skutecznie odwlekała rozpoczęcie procesu. Za pierwszym razem nie mógł stawić się jej adwokat, bo przygotowywał się do ślubu córki. Innym razem poinformowała sąd, że musi stawić się w sądzie dyscyplinarnym w Warszawie. Tam z kolei nie była zasłaniając się koniecznością uczestniczenia w rozprawie we Wrocławiu. Wielokrotnie próbowaliśmy się z nią skontaktować i zapytać o prowadzone przez nią sprawy. Nie chciała z nami rozmawiać. Jej proces ostatecznie ruszył. Tym razem oskarżona przyjechała do sądu, gdzie skorzystała z prawa odmowy składania wyjaśnień.
- Mam nadzieję, że nie wszyscy chcą sprawy zamiatać. Że są też tacy, dla których prawo jest prawem. Normy etyczne są normami etycznymi. Mimo wszystko w to wierzę. Cały czas – płacze pani Małgorzata, która o sprawiedliwość walczy od ośmiu lat. – To jest jak wiercenie igłą w ranie. Są granicę, których nie powinno się przekraczać, w moim przypadku one zostały przekroczone. I to wielokrotnie – dodaje zrozpaczona kobieta.
Sprawa prokurator Justyny D. cały czas trwa. Ostatecznie, po aferze z zaginięciem akt i fałszowaniem dokumentów, inny prokurator postawił w stan oskarżenia dwóch lekarzy: prof. Andrzeja K. i jego podwładnego. Lekarze zostali oskarżeni o nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka i narażenie jego matki na utratę zdrowia i życia. Pani Małgorzata spotkała któregoś dnia profesora. K. - Powiedziałam mu, że przez niego umarło moje dziecko. Odpowiedział, że jestem głupia – opowiada kobieta. W sądzie, również dziennikarze UWAGI!, chcieli porozmawiać z nim o sprawie. Uciął rozmowę stwierdzeniem, że nie ma sobie nic do zarzucenia.
W piątek Sąd Rejonowy we Wrocławiu uznał, że profesor Andrzej K. jest winien nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka i skazał go na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Wyrok jest nieprawomocny. Wszystkie strony zapowiedziały odwołanie
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem - czekamy na Wasze zgłoszenia. Wystarczy w mediach społecznościowych otagować swój wpis (z publicznymi ustawieniami) #tematdlauwagi. Monitorujemy sieć pod katem Waszych alertów.