Czy pacjent powinien być tak traktowany?

TVN UWAGA! 139192
Jeszcze do niedawna wiedli szczęśliwe życie, które zmieniło się po tym, gdy mąż pani Katarzyny został pobity przez sąsiada. Od trzech lat jest sparaliżowany. Żona nie załamała się tym i poświęciła swoje życie opiece nad mężem. Do dziś nie może się jednak otrząsnąć po tym, co go spotkało podczas pobytu w jednym z wrocławskich szpitali…

Państwo Marciniakowie są małżeństwem od 18 lat. W 2011 roku obchodzili 15 rocznicę ślubu. Dwa dni po uroczystościach w ich życiu wydarzyła się tragedia, która całkowicie zmieniła ich życie. - Mąż siedział sobie na ławce z kolegą. Kolega kilka razy przeklął. Sąsiadka zwróciła mu uwagę, chłopak wstał i ją przeprosił. Ona zaczęła mu ubliżać i go wyzywać. Chłopak jej odpowiedział, a ona zadzwoniła po męża swojego. Przyleciał i pod sklepem mojego męża uderzył. A mój mąż nie wiedział o co chodzi i chciał to z nim wyjaśnić. Wtedy zaczęła się szamotanina. Ten mężczyzna go w końcu tak uderzył, że mąż stracił równowagę, uderzył głową o beton. Stracił przytomność. Przyjechało pogotowie i zabrali męża. Był miesiąc w szpitalu. Po miesiącu wyszedł do domu, był w nim osiem dni. Po tych ośmiu dniach stan się strasznie pogorszył, trafił na pięć miesięcy do szpitala, a później do ośrodka. I teraz do teraz jest rośliną – opowiada Katarzyna Marciniak. Podczas pobytu w szpitalu pan Witold przeszedł wiele skomplikowanych operacji głowy, m.in. usunięto mu zagrażającego życiu krwiaka oraz fragment czaszki. Pani Katarzyna musiała zrezygnować z pracy i poświęciła się całkowicie opiece nad mężem. - Teraz jego stan już polepsza się z dnia na dzień. Ale jak zabierałam go z Będkowa to ważył 45 kg. W ogóle kontaktu z nim nie było. Nie mogę powiedzieć, że został tam zaniedbany bo już w szpitalu zaczęły się wymioty. Szpital nie zrobił mu gastroskopii. Poszedł do tego ośrodka, a tam okazało się, że ma jakiś guz w przełyku, który powodował, że mój mąż cały czas wymiotował. Ale to dało takie skutki, że w ciągu trzech miesięcy mąż schudł 50 kg – mówi dalej pani Katarzyna. Pan Witold wrócił do domu z niemal całkowitym zanikiem mięśni. Od kilku miesięcy jego stan fizyczny poprawia się, dzięki ćwiczeniom z rehabilitantem, który odwiedza chorego codziennie. Od niedawna robi to bezpłatnie, bo pani Katarzyny nie stać już na opłacanie ćwiczeń. Na początku roku pan Witold zachorował i konieczna była jego hospitalizacja. Trafił na oddział wewnętrzny dawnego szpitala kolejowego we Wrocławiu. - To co nas spotkało w szpitalu, to jest straszne. Przyjechaliśmy wieczorem. poprosiłam pielęgniarki, żebym mogła opatrunek zmienić mężowi, bo ma odleżyny. One stwierdziły, że muszę wyjść, bo jest już za późno, a one mogą zrobić to same. Jak przyszłam rano do niego, to leżał po pachy w moczu. Jak odwróciłam go, żeby zobaczyć tę odleżynę, to okazało się, że to co do tej pory zarosło, to właśnie pękło. Wszystko przy mężu od nowa musiałam robić. Pielęgniarki tylko podawały kroplówki. Ja go myłam, goliła, karmiłam, nie miałam innego wyjścia. Tam zero opieki jest. Wtedy to podarowałam. Ale jak teraz był mąż w szpitalu, to powiedziałam „dość!”, bo w nocy zabrało go pogotowie i został przewieziony na oddział wewnętrzny na ulicę Wiśniową. Jak weszłam do niego o ósmej rano, to się załamałam. Mój mąż leżał z genitaliami na wierzchu, w wymiotach – wspomina żona pana Witolda. Pani Katarzyna nie miała wątpliwości, że ze strony personelu doszło do zaniedbań, dlatego o całej sprawie powiadomiła dyrekcję szpitala. - Jest pacjent odkryty i to jest faktem, ale wydaje mi się, że bardzo prawdopodobne jest, że to żona odkryła męża do robienia zdjęcia. W moim przekonaniu dobrze dbaliśmy o tego pacjenta. Te rzekome wymioty, to prawdopodobnie ślady odsysania rurki trecheostomijnej – mówi Marek Nikiel, dyrektor Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego im. T. Marciniaka. Dyrekcja szpitala uznała, że nie doszło do zaniedbań ze strony personelu medycznego, dlatego nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. W liście do pani Katarzyny napisano jedynie, by przyjęła przeprosiny, jeżeli czuje się urażona. Kobieta próbowała wyjaśniać sytuację ze szpitala w dolnośląskim urzędzie marszałkowskim. - Na pewno w pewnym sensie zostały naruszone oczekiwania rodziny. Jednak nie możliwe jest dbanie o wszystkim w takim samym stopniu w tym samym czasie – tłumaczy Jerzy Sypuła, dyrektor wydziału zdrowia dolnośląskiego urzędu marszałkowskiego. Dwa tygodnie temu pani Katarzyna złożyła zawiadomienie do prokuratury o zagrożeniu życia męża w szpitalu przez pielęgniarki. Pan Witold przebywa w domu. Czuje się dobrze.

podziel się:

Pozostałe wiadomości