Niektórzy hodowcy zwierząt w Polsce oraz pewna grupa lekarzy weterynarii to quasi mafijny system, w którym, hodowcy ci wspólnie z wybranymi przez siebie lekarzami weterynarii, faszerują zwierzęta nielegalnymi antybiotykami. Kupowane na czarnym rynku środki sprowadzane między innymi z Chin wielokrotnie nie widnieją w żadnej ewidencji leków. Częste są przypadki podawania zwierzętom hodowlanym preparatów, których stosowanie jest w hodowli zabronione. Takim preparatem jest metronidazol, lek o udowodnionym działaniu rakotwórczym. Antybiotykami szpikowane są wszystkie zwierzęta hodowlane – od drobiu po trzodę chlewną. Cel jest jasny: zwierzę musi osiągnąć maksymalne rozmiary, w jak najkrótszym czasie, bo dla niektórych przedstawicieli polskiego przemysłu mięsnego liczy się tylko zysk. –Skala zjawiska przerosła moje najśmielsze oczekiwania - mówi Edyta Krześniak, reporterka TVN Uwaga. Prowadząc dziennikarskie śledztwo, podawała się za hodowcę zwierząt lub sprzedawcę zabronionych środków farmaceutycznych i niedopuszczonych do obrotu substancji do produkcji leków. W ten sposób wniknęła w przeniknięty korupcją system. Jego uczestnicy przyjęli ją jak „swoją”. Ukryta kamera. – Sprzedajemy środki farmaceutyczne – mówi reporterka, podając się za przedstawicielkę firmy handlującej czystymi surowcami farmaceutycznymi, zakazanymi do stosowania w produkcji zwierząt i zabronionymi w handlu. – Antybiotyki też? – Tak. – Ile za całą beczkę? – pyta hodowca drobiu. Kolejne gospodarstwo. Reporterka wylicza, że można u niej kupić metronidazol i dokscyklinę. Właścicielka stawia sprawę jasno: firm oferujących antybiotyki weterynaryjne jest na rynku sporo. – Kupujemy tam, gdzie najtaniej. Ci wszyscy, co nam sprzedają, to nam dają oferty i my sobie wybieramy – tłumaczy kobieta. W teorii przemysł hodowlany powinien być transparentny. Terapię antybiotykami może prowadzić tylko i wyłącznie lekarz weterynarii i ma bezwzględny obowiązek ewidencjonować i opisywać jej przebieg. Po akcesie do Unii Europejskiej Polska musiała dostosować się do obowiązujących w niej standardów. W roku 2006 zaczął, więc obowiązywać w Polsce zakaz stosowania antybiotyków, jako stymulatorów wzrostu. Gwarancją przestrzegania prawa mają być regularne kontrole ferm i hodowli przeprowadzane przez lekarzy weterynarii. Wszystkie zwierzęta posiadają karty leczenia. Specjaliści przekonują, że system jest szczelny. – Nie ma takiej możliwości, by hodowca kupił sobie antybiotyki w sklepie i w sposób dowolny podawał zwierzętom – przekonuje prof. Andrzej Rutkowski z wydziału hodowli zwierząt Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Faktem okazuje się tylko to, że po nielegalnie antybiotyki rzeczywiście nie trzeba nigdzie jeździć. Sprzedawcy sami odwiedzają hodowców. Ukryta kamera. Reporterka, podająca się za sprzedawcę antybiotyków, odwiedza zagłębie drobiarskie na Lubelszczyźnie. Jej wizyta nikogo tu nie dziwi. Czarny rynek ma się świetnie. – Co potrzeba? – pyta pierwszego gospodarza. – Antybiotyki, „doksy”. – Podajecie cały czas, czy tylko na początku (hodowli – dop.red)?– Cały czas, nie obejdzie się bez tego. Kolejny hodowca opowiada jak samodzielnie miesza kupowane antybiotyki i uzyskaną w ten sposób mieszankę podaje zwierzętom. Twierdzi jednak, że nie karmi zwierząt lekami przez cały okres hodowli. – Staram się nie przedobrzyć, żeby nie walić tego na próżno – uściśla. I zachwala, że jego kurczaki są smaczniejsze i „zdrowsze”, niż u konkurencji. Jednym z efektów stosowania antybiotyków u zdrowych zwierząt jest to, że osoby spożywające ich mięso same uodporniają się na te leki. – Bardzo beztrosko stosowaliśmy antybiotyki, i to wszędzie – przyznaje prof. Waleria Hryniewicz, kierowniczka Zespołu Badań Mikrobiologicznych w Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego. Na obrocie substancjami spoza obiegu weterynaryjnego zarabiają także lekarze weterynarii . Ukryta kamera. – Metronidazol jest zakazany? – dopytuje reporterki jeden z powiatowych lekarzy weterynarii. Dzwoni do kolegi, który prowadzi hurtownię leków. Ten potwierdza: metronidazol można stosować tylko u gołębi. Lekarz nie ukrywa zdziwienia. Potem opowiada: - To (stosują zakazane leki z czarnego rynku – dop.red.) robią lekarze weterynarii, którzy leczą drób. Kupują tylozynę i metronidazol też. Robią to wszyscy, których znam. Kolejna lecznica weterynaryjna. Dziennikarka TVN oferuje niedozwolone farmaceutyki lekarzowi weterynarii. – Mam od lat stałych dostawców – zaznacza weterynarz. – Mam chińskie preparaty – zachwala ona. Zarejestrowane? – Część tak, część nie. Weterynarz przecząco kręci głową: - Ja się już iks lat nie bawię w takie rzeczy. Musi pani sama wprost po fermach jeździć. Po czym uściśla, że sami hodowcy chętnie „lewe” antybiotyki kupują. Bezpośrednio od sprzedawców. – „Doksy” chińskie chodzi, 90 – tka, za trzysta złotych – opowiada weterynarz. Ukryta kamera. Reporterka, podając się za krewną hodowcy drobiu, odwiedza legalnie działającą hurtownię leków weterynaryjnych. Pyta o antybiotyki bez wskazań leczniczych. Pracownica hurtowni dzwoni do lekarki weterynarii z pytaniem, czy sprzeda lek. – Pani doktor się zgadza – relacjonuje rozmowę pracownica, po czym zachwala dodatkowe usługi: lekarka oferuje fikcyjne papiery, że zwierzęta są leczone zgodnie z prawem. Tak kręci się polska antybiotyk – gate. Niektórzy producenci oraz część lekarzy weterynarii stworzyli świetnie prosperujący system, w którym obie strony zarabiają. Cykl reportaży o czarnym rynku antybiotyków powstawał przez przeszło pół roku. W tym samym czasie, gdy reporterka TVN Uwaga rejestrowała kolejne epizody lekowego skandalu, polski premier i minister środowiska zachwalali w Europie polską żywność. W marcu tego roku na spotkanie z premierem Słowacji, Robertem Fico, Donald Tusk wybrał się z polską kiełbasą i chrzanem. – Obaj jesteśmy sportowcami. Ja się utrzymuję w naprawdę niezłej kondycji i staram się jeść wyłącznie polskie rzeczy (…) – mówił premier Tusk.