Odesłali go z przychodni, nie pomogło pogotowie. 2-latek zmarł

TVN UWAGA! 4285811
TVN UWAGA! 222814
Matka z chorym dzieckiem najpierw została odesłana do domu przez lekarza pediatrę, a potem stan chłopca został zbagatelizowany przez ratowników medycznych. Ekipa drugiej karetki pogotowia, która przyjechała na miejsce, nie zdołała już uratować chłopcu życia. Kto ponosi za to odpowiedzialność?

Małgorzata Malanowska ma 37 lat. Samotnie wychowywała syna Gabrysia, który był jej jedynym dzieckiem. Za kilka dni miał obchodzić drugie urodziny, ale uroczystości chłopiec nie dożył. Zmarł niedługo po tym, jak poczuł się źle. Objawy nie zaalarmowały ani pediatry w przychodni, ani załogi karetki pogotowia, która przyjechała na miejsce.

"Dziecko mi umiera"

- O dwunastej w nocy w sobotę zaczął się skarżyć na brzuszek. Na początku to był delikatny ból, a później zaczął płakać. Pojechaliśmy do Legionowa, do przychodni, która zajmuje się nocną pomocą - relacjonuje matka chłopca i dodaje, że na miejscu była starsza pani doktor. - Mówi: "z takim czyś się nie przyjeżdża, trzeba było dać coś od bólu". Zbadała Gabrysia pobieżnie, powiedziała, że ma podrażnione gardło i wypisała leki - opowiada pani Małgorzata. Dopiero po tym, jak kobieta przypomniała lekarce, że chłopca jeszcze boli brzuch, ta dodać miała czopki od bólu.

Następnego dnia po południu stan chłopca nagle się pogorszył. Zaniepokojona matka wezwała pogotowie. Dyspozytor wysłał karetkę podstawową czyli bez lekarza, tylko z ratownikami medycznymi.

Ratownik, który zjawił się u chłopca, zapytać miał, czy dziecku podawane były jakieś leki, a następnie uspokoić kobietę. - Powiedział, żeby obserwować temperaturę, a jeżeli będzie coś niepokojącego, wtedy dzwonić - wspomina przyjazd pogotowia pani Małgorzata. Niecałą godzinę po wyjściu ratowników medycznych chłopiec dostał jednak drgawek i przestał oddychać. Przerażona matka ponownie zadzwoniła na pogotowie.

- "Szybko, szybko", mówię, "dziecko mi umiera". "Już jadą", ta pani mnie uspokajała - mówi pani Małgorzata i dodaje, ze pogotowie przyjechało "jak błyskawica", ale jej dziecka nie udało się uratować. - Reanimacja trwała półtorej godziny... Mój Gabryś w czwartek ma urodziny. Mój synek miałby te urodziny... Nie wiem, jak tu dalej żyć - mówi.

Wynik zaniedbań

Zdaniem rodziny śmierć chłopca to wynik niedbalstwa pracowników medycznych.

- Haniebne zaniedbanie było już w pogotowiu w Legionowie. Odesłanie rodziców z chorym dzieckiem. Zbagatelizowanie sprawy, że przyjechali rodzice z byle czym - uważa siostra pani Małgorzaty Wioletta Malanowska i wytyka kolejny błąd: pogotowia, które zostawiło dziecko z siniejącymi rączkami i nóżkami bez pomocy. - W takim stanie nie wolno było zostawić dziecka. Trzeba było wziąć już na OIOM - mówi.

Postępowanie w tej sprawie wszczęła prokuratura. Śledczy sprawdzają, czy można było zapobiec śmierci chłopca, ale nie chcą na razie komentować ani wyników sekcji zwłok, ani samego postępowania. Prokurator mówi jedynie o tym, co na temat sprawy mówi matka zmarłego chłopca. - Relacja jest relacją szczegółową i nie budzącą wątpliwości co do jej wiarygodności w aspekcie innych dowodów ujawnionych w sprawie - mówi Agnieszka Zabłocka-Konopka, rzeczniczka Prokuratury Regionalnej w Warszawie.

Braki kadrowe

Zarówno lekarka jak i ratownik medyczny, który kierował ekipą pierwszej karetki wezwanej do chłopca, są zatrudnieni przez placówkę medyczną w Legionowie. Szefowa przychodni Dorota Glinicka w rozmowie z reporterką UWAGI! mówi, że ani lekarce, ani ratownikowi - mężczyźnie z wyższym wykształceniem i 6-letnim doświadczeniem w zawodzie - nie miała dotąd nic do zarzucenia. - Mam dobre zdanie o tej doktor, nigdy nie było skarg - mówi Dorota Glinicka i dodaje, że lekarka jest zawieszona. Podobnie wypowiada się o ratowniku: - Wszystko było poprawnie, dokumentacja medyczna też jest uzupełniona. Zdałam mu to samo pytanie, co pani. Odpowiedział, że zrobił wszystko, co należało - mówi szefowa placówki.

Lekarka, która badała Gabrysia w przychodni, pełniła wtedy 12-godzinny dyżur w ramach tzw. nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Jak udało nam się ustalić, pani doktor przyjęła tej nocy około 90 pacjentów. Według kierowniczki przychodni tak duże obłożenie to wynik zbyt małej liczby lekarzy, jacy są zatrudnieni w placówce. - Jest bardzo dużo pacjentów, ciężko znaleźć lekarza, który chce tu dyżurować. Stawki są podwyższane, ale tutaj nie chce nikt iść do pracy - mówi szefowa przychodni.

- To jest niedopuszczalne. Ubolewam nad faktem, że lekarz jest zmuszany do tego, aby w takich warunkach pracować - mówi była konsultant krajowa ds. pediatrii prof. Anna Dobrzańska i zaznacza, że według niej nie jest to wytłumaczenie tego, co się stało. - Lekarz jest dorosły. Zna niebezpieczeństwa. Powinien wiedzieć, że nie powinien zgodzić się na taką pracę. Nigdy. Bo ryzyko, jakie takie postępowanie niesie za sobą, może skutkować zgonem dziecka - przestrzega.

"To bez sensu"

Podobnie obciążeniem pracą tłumaczony jest fakt wysłania do chorego chłopca karetki podstawowej, a nie takiej, w której jeździ lekarz.

- Karetka, która była z lekarzem, w tym momencie realizowała inne zgłoszenie. Dlatego zgodnie z procedurą pojechał najbliższy zespół, w tym przypadku był to zespół podstawowy bez lekarza - mówi Paweł Wnuk, kierownik centrum dyspozytorskiego w Legionowie i dodaje, że - jak wynika z jego wiedzy - u chłopca nie było "bardzo niepokojących objawów". - Dziecko było przytomne, w pełnym kontakcie. Pojechał zespół podstawowy, uważam że w pełni prawidłowo - mówi. Dlaczego ratownik nie zdecydował się zabrać chłopca do szpitala? Na to pytanie odpowiedzieć nie potrafi. - Określi na pewno biegły sądowy i prokurator, kto popełnił błąd i dlaczego - dodaje.

Profesor Anna Dobrzańska nie ma jednak wątpliwości: - Noworodka, niemowlę i małe dziecko powinien badać, diagnozować i leczyć pediatra. Karetka transportowa może być przydatna, jeśli z góry wiemy, że dziecko jedzie do szpitala - mówi i dodaje, że w przypadku, gdy takiej decyzji nie ma, wysyłanie takiej karetki bez lekarza jest "bez sensu".

- Jedziemy tam, gdzie oczekujemy, że będzie pomoc - mówi pani Małgorzata. - Gdzie miałam iść? Do księdza? Do księdza pójdę się modlić. A pojechałam do opieki, gdzie powinni mi uratować syna - płacze.

podziel się:

Pozostałe wiadomości