- Był bardzo dobrym człowiekiem. Wesołym, uśmiechniętym cały czas - mówi o swoim zmarłym w grudniu 2002 roku teściu Urszula Puzdrowska. - Pochowaliśmy teścia w grobie rodzinnym na cmentarzu w Lęborku - dodaje.
- To było w okresie świąt wielkanocnych. Dostałem telefon, że coś przy naszym grobowcu się dzieje - mówi Józef Możdżan. Gdy pojechał na miejsce, była tam już policja. - Grobowiec został zdewastowany, otwarty i szczątki teścia zostały zabrane - opowiada, a Tadeusz Puzdrowski dodaje, że zniszczone były wszystkie trzy zdjęcia, które znajdowały się na nagrobku.
Kiedy nieznani sprawcy ukradli zwłoki z cmentarza w Lęborku, pomorscy policjanci wiedzieli już, że to nie wybryk, lecz groźna seria przestępstw, która szybko stała się jednym z głównych tematów rozmów mieszkańców.
"Najtrudniej było znaleźć wspólny mianownik"
W ciągu roku na terenie województwa skradziono blisko dziesięć ciał. Najwięcej - cztery - z cmentarza na obrzeżach Gdyni.
- To był przedostatni, tutaj zabrali całe ciało. Ta płyta jest cała wymieniona, bo ona była rozbita w drobny mak. W spodzie są płyty betonowe, zbrojone, też były rozwalone. Ciało było całe wyciągnięte - pokazuje miejsce jednego z przestępstw Krzysztof Kaleta, pracownik firmy pogrzebowej "Zakrzewski". Dodaje, że zanim zostały skradzione, zwłoki leżały w ziemi przez trzy-cztery lata. Pokazuje też inny grób, który został okradziony jako pierwszy. - Tam była głowa tylko wzięta. Była taka sama metoda - mówi i dodaje, ze sprawca najprawdopodobniej rozbijał grób młotem. Jak twierdzi, wszystkie kradzieże łączyła jedna prawidłowość. - Przeważnie jak deszcze były, wiatry, była niespokojna noc - mówi pan Krzysztof.
Policjanci wiedzieli, że kradzieży dokonywano nocami i to nocami szczególnymi - gdy wiał wiatr i padał deszcz. Żeby rozbić grubą nagrobną płytę, potrzebny jest wielki młot, a żeby następnie wyciągnąć z grobu ciało, trzeba przynieść drabinę. Przydatna jest także osoba, która stałaby na czatach. Policjanci założyli więc, że przestępców jest kilku i że na miejsce zdarzenia przyjeżdżają autem.
- Komendant wojewódzki nieformalnie powołał zespół, składający się z funkcjonariuszy różnych wydziałów komendy wojewódzkiej, mających za zadanie przede wszystkim zbadanie tego typu działalności przestępczej. Chcieliśmy ustalić, jaki był cel działania tego naszego sprawcy, sprawców - mówi Mariusz Mejer z Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. Dodaje, że brane pod uwagę były różne osoby, m.in. studenci medycyny, którzy wykonują badania anatomiczne ciała ludzkiego, a także osoby związane z subkulturami czy sektami.
- W tej sprawie najtrudniej było znaleźć wspólny mianownik - przyznaje w rozmowie z dziennikarzem UWAGI! oficer wydziału kryminalnego w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. - Jeśli jakaś teoria pasowała do pięciu-sześciu zdarzeń, nie pasowała do kolejnych. Braliśmy na warsztat następną, okazywało się podobnie, że jest to ślepa uliczka. Że albo nie pasują daty, albo nie pasują pełnie, albo nie pasuje to do żadnej sekty - tłumaczy.
Seria włamań
Po pewnym czasie policjanci wiedzieli, że kimkolwiek są złodzieje, nie kradną ciał przypadkowo. Zdarzało się bowiem, że po wyciągnięciu z grobu, z jakichś powodów musieli porzucić ciało - prawdopodobnie dlatego, że ktoś ich spłoszył. Mimo to jednak po jakimś czasie wracali po porzucone zwłoki.
- Staraliśmy się dokonać połączenia znaczenia imion, nazwisk, miejsc osób zmarłych. W pewnym okresie jeden z profesorów ułożył zdania, które składały się na zapisy z ewangelii św. Jana, niemniej jednak brakowało części i to ukierunkowanie nasze zostało wyeliminowane - mówi Mariusz Mejer.
Praca funkcjonariuszy wciąż nie dawała efektów. Bezradny był również Interpol, który na prośbę polskiej policji o pomoc odpisał, że sprawa z Pomorza jest pierwszą tego typu w Europie. Tymczasem złodzieje wciąż plądrowali cmentarze.
- Bardzo wątpiłem w to, że znajdą, bo to przecież cała seria tych włamań: Wejherowo, Lębork, Reda, Gdynia, Kościerzyna - wymienia Józef Możdżan.
Jedna osoba bez auta
Kiedy policjanci ponownie przeanalizowali fakty, doszli do wniosku, że pojawia się jednak jeszcze jedna - poza pogodą - charakterystyczna prawidłowość: na żadnym z miejsc zdarzenia nie było śladów samochodu. Dopiero wtedy któryś ze śledczych wpadł na to, że sprawcą może być nie kilka osób, ale jedna, która nie ma auta. W namierzeniu i ujęciu sprawcy pomógł monitoring gdańskiej komunikacji miejskiej.
Po kilkunastu miesiącach pracy policjanci w końcu zobaczyli ściganego przestępcę. Kamery monitoringu zarejestrowały go, gdy nad ranem jechał autobusami w pobliżu okradzionych cmentarzy. Kolejne zapisy z kamer pomogły ustalić, że wysportowany, silny mężczyzna zwoził narzędzia w pobliże wybranego cmentarza i zakopywał je za płotem, czekając na odpowiedni moment do rozbicia grobu. Skradzione ciała zawoził do Gdańska, do lasu tuż obok stacji pomorskiej kolejki.
- Była to osoba bardzo zdeterminowana w swoich działaniach, bardzo zdyscyplinowana, zorganizowana. Każdy ruch był przemyślany kilka razy. Zawsze miał wariant awaryjny - mówi oficer wydziału kryminalnego. - Czasami to ten mężczyzna obserwował nas, a nie my jego. W związku z tym modyfikował swoje plany. Często nam się wydawało, że jesteśmy blisko, a mimo to nie mogliśmy osiągnąć celu, czyli złapać go na gorącym uczynku - wspomina i dodaje, że sprawca posiadał noktowizor, dzięki któremu bez problemu mógł sobie poradzić na nieoświetlonym cmentarzu. - Nie można wykluczyć, że widząc patrole, odstępował od swoich działań. Wybierał inny cmentarz, inny termin - twierdzi.
Policjanci wiedzieli o ściganym przestępcy coraz więcej. Gdańszczanin Dariusz R., w latach 80-tych był milicjantem drogówki wyrzuconym po kilku latach służby za pijaństwo. Dziś 54-letni mężczyzna utrzymywał się z dorywczej pracy w firmie sprzątającej. Codziennie biegał, ćwiczył i godzinami spacerował po lesie, w którym ukrył ciała. Właśnie tam zorganizowano zasadzkę.
- Był zaskoczony zatrzymaniem, ale w żaden sposób nie nawiązał rozmowy, nie podjął współpracy, nie tłumaczył dlaczego [to robił - red.] - wspomina Mariusz Mejer.
Mapy i szyfr
Funkcjonariusze nadal nie wiedzieli, gdzie dokładnie cmentarny złodziej ukrył zrabowane zwłoki. Odpowiedź przyniosła dopiero rewizja w mieszkaniu ojca Dariusza R., gdzie zatrzymany mężczyzna zajmował osobny pokój.
W pokoju policjanci znaleźli setki zeszytów, w których Dariusz R. odnotowywał swoje przeżycia. Robił to drobiazgowo i stosując specjalny szyfr: "burdel" oznaczało cmentarz, "melina" był to grób, a "polowanie" to zamiar kradzieży kolejnych zwłok. W zeszycie znajdowały się też informacje na temat miejsca ukrycia poszczególnych zwłok wraz z mapkami. Dzięki nim policjanci znaleźli ciała.
- Mamy ujawnionych i zabezpieczonych 10 worków ze szczątkami ludzkimi. Może być tak, że tych ciał będzie więcej - nie wyklucza Mariusz Mejer.
- Jest to osoba na tyle zamknięta w sobie, że najbliższe osoby, które znał, nie wiedziały o jego działalności - zwraca uwagę oficer wydziału kryminalnego gdańskiej policji.
Żaden z członków rodziny Dariusza R. nie zgodził się na rozmowę. Mieszkańcy bloku, w którym od lat mieszkał, nie wiedzą o nim prawie nic. - Przez 38 lat się do mnie nie odezwał, nigdy mi "dzień dobry" nie powiedział - mówi jedna z sąsiadek. - Chodził ubrany jak lump i to wszystko - dodaje sąsiad. - Chyba nikt z nas nie jest w stanie wejść w jego skórę w jego tok myślenia. Była to z jednej strony gra z nami, z drugiej strony jakieś trofeum. Tak myślę - ocenia oficer gdańskiej policji.
Eksperci próbują ustalić jaki był cel działania Dariusza R. Sprawdzają między innymi, czy zwłoki, które zakopał w gdańskim lasku, nie zostały wcześniej przez niego zbezczeszczone. Dariusz R. trafił do aresztu. Wciąż milczy i nie przyznaje się do winy. W najbliższym czasie zapadnie decyzja o zbadaniu go przez biegłych psychiatrów.