- Byłam zatrwożona, jak to zobaczyłam - mówi Natalia, absolwentka uczelni AlmaMer. - Zobaczyłam te teczki, to zamarłam. Od razu wyobraziłam sobie to, co się może stać z moimi danymi osobowymi - wspomina. O tym, że dokumenty z danymi ich oraz tysięcy innych osób dostępne są dla wszystkich, dowiedzieli się z YouTube'a.
"Tu są wycieczki"
- Tu można było spokojnie wejść, nie zrywaliśmy żadnych taśm, żadnych plomb - mówi druga z absolwentek, Anna. - Ja bym tutaj nie wchodziła, ale skoro inni wchodzą, to chciałam również zabezpieczyć swoje dokumenty - dodaje.
Przez blisko dwa tygodnie byli studenci Warszawskiej uczelni AlmaMer zgłaszali się gdzie tylko się da -pisali maile i prosili, by chroniono ich dane osobowe. Bezskutecznie. Sprawę upublicznili youtuberzy.
- Kiedy byliśmy tutaj w grudniu, zostało jeszcze wszystko, całe wyposażenie: komputery, drukarki, wszelkie dokumenty. Wszystko zostało tak, jak zostało opuszczone. Teraz, jak tam wchodziłem, to już praktycznie nic nie ma - mówi jeden z youtuberów Piotr Niemczewski.
- Nie tylko my tutaj się kręcimy. Tu są wycieczki - mówi Natalia i przytacza sytuację, kiedy ona sama weszła do budynku i drogę do akt wskazali jej bezdomni, którzy tam koczowali. - To jest paranoja. Dlaczego policja się tu kręci i skąd są tu patrole? Oni się pojawili w momencie, kiedy odnaleziono zwłoki, które leżały tu trzy miesiące. I wtedy mieli obowiązek zabezpieczyć ten budynek - mówi Anna. Dodaje, że gdy w sprawie dokumentów próbowała interweniować na policji, była zniechęcana do składania zeznań. Funkcjonariusze twierdzić mieli, że policja nie ma obowiązku pilnowania mienia prywatnego.
Dane 30 tys. osób
Tymczasem policja doskonale zna lokalizację. Kilkukrotnie interweniowała w budynkach byłej uczelni. Prowadziła też różne postępowania. Od czasu zawiadomienia absolwentów stale miała dozorować budynek.
- Jest to budynek prywatny i zobowiązanym do jego zabezpieczenia jest właściciel tego budynku. Mimo to wspólnie z samorządem zabezpieczyliśmy w sposób techniczny ten budynek przed dostępem osób postronnych - mówi Marta Sulowska z Komendy Rejonowej Policji Warszawa-Wola. Takie zabezpieczenia jak zamurowanie drzwi i wstawienie dwóch krat wydaje się jednak niewystarczające.
- Profesjonalny świat przestępczy, który wie, co z tego typu dokumentami zrobić, potrafi przy użyciu sfałszowanych dokumentów wynająć mieszkanie, samochód, założyć firmę, konto bankowe - wymienia Przemysław Barbrich ze Związku Banków Polskich. - Stąd informacje o tym, że gdzieś na rynku znajduje się zbiór ponad 30 tys. dokumentów, gdzie jest precyzyjnie i szczegółowo opisana tożsamość tych 30 tys. osób, jest informacją bardzo niedobrą - ocenia.
- Przez prawie 20 lat funkcjonowania biura GIODO [Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych - red.] i pracy inspektorów takiego przypadku jeszcze nie było, żeby w tak skrajnych warunkach i w taki sposób były traktowane tak ważne dokumenty - mówi Bogusława Pilc z departamentu inspekcji GIODO i zwraca uwagę na brak zabezpieczenia także pieczęci uczelni oraz druków zaświadczeń ukończenia szkoły. - Mając do dyspozycji takie pieczęcie można sobie zagwarantować niezłą przyszłość - ocenia.
Gdzie są serwery?
Ciesząca się renomą wyższa szkoła funkcjonowała na rynku ponad dwadzieścia lat. W ostatnich wykazach widnieje 391 studentów, dwa lata temu była tu normalna rekrutacja. Pod koniec ubiegłego roku do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego szkoły zaczęły napływać niepokojące sygnały od studentów i pracowników, którzy nie otrzymywali wynagrodzeń.
- Minister zainteresował sprawą prokuraturę i GIODO. Prokuratura wszczęła postępowanie - mówi Katarzyna Zawada z MNiSW. Jak twierdzi, próby wyjaśnienia sprawy z rektorem uczelni kończyły się niepowodzeniem, bo był dla ministerstwa niedostępny. - Rektor nie odpisywał na liczne pisma, które ministerstwo wysyłało, nie składał wyjaśnień - wspomina.
- Rektor twierdził, że zrobił wszystko, co możliwe, żeby te dane zabezpieczyć. Na to, że były włamania, wielkiego wpływu nie miał - mówi Bogusława Pilc i dodaje, że problem jest też z uczelnianymi serwerami, które... zniknęły. Nie ma ich ani w biurze niedziałającej już uczelni, ani u rektora. - Nie powinno się porzucać mienia, zamykać drzwi na klucz i opuszczać uczelni. Trzeba się zwrócić do ministerstwa z formalnym wnioskiem o zlikwidowanie uczelni. Rektor nie wystąpił z takim wnioskiem. Uczelnia została porzucona - twierdzi Katarzyna Zawada.
"Niech pani złodziei zapyta"
- Pani chce rozdrapywać rany, że nam się przykrość zrobiła, że nas okradli - mówi na korytarzu rektor Janusz Merski do reporterki UWAGI! Gdy próbujemy dowiedzieć się, jak mogło dojść do kradzieży, odpowiada: - Nie wiem, niech pani złodziei zapyta. Proszę krytykować wychowanie młodych ludzi, proszę pokazywać, jakie jest draństwo pośród ludzi.
Rektor obiecuje nam spotkanie przed kamerą. Gdy jednak do niego dochodzi, mężczyzna prosi o nienagrywanie dźwięku. Spokojnie odpowiada na pytania, tłumaczy, że zlikwidował szkołę, a złodzieje rozkradli majątek. Zapewnia, że w archiwum jest porządek, i że przenosi akta. Oprowadzić po siedzibie uczelni jednak nie chce.
Po licznych urzędniczych nakazach i kontrolach rektor zabezpiecza archiwum, tysiące akt przenosi do wynajętych blaszanych, nieogrzewanych kontenerów. Znalezienie tam czegokolwiek graniczyć będzie z cudem. - Studenci mają prawo poprosić rektora, uczelnię o zwrot swoich dokumentów, swoich danych osobowych i powinni takie dokumenty otrzymać w ciągu 30 dni od wystosowania swojej prośby - mówi Katarzyna Zawada.
Sprawą zajmują się już prokuratura, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i Główny Inspektor Danych Osobowych. Z naszych informacji wynika, że to nie koniec kłopotów uczelni. Nieoficjalnie wiemy, że tylko pracownikom nie wypłaciła 12 mln zł.