Twarz pandemii
Profesor Krzysztof Simon jest kierownikiem kliniki i ordynatorem oddziału chorób zakaźnych, konsultantem wojewódzkim, wykładowcą akademickim, członkiem Rady Medycznej ds. COVID-19, doradzającej premierowi.
- Dzwonił do mnie premier z pytaniem, co dalej robić z pandemią. Sposób zachowania podczas epidemii jest znany i opisany w wielu podręcznikach. To nie jest żadna nowość – mówi prof. Simon.
Po licznych wypowiedziach prof. Simon stał się medialną twarzą walki pandemią. Zasłynął swoimi bezkompromisowymi wypowiedziami na temat wprowadzanych lub luzowanych obostrzeń. Niejednokrotnie publicznie krytykował działania rządu.
- Nie chcę się nazywać medycznym celebrytą. Jestem lekarzem, profesorem medycyny, wyrażam swoje poglądy. Ta epidemia jest taka, jak inne, z tym, że jest większa i mamy do czynienia z zupełnie nowym wirusem – zaznacza.
Profesor od początku pandemii, jako jeden z nielicznych, zdawał sobie sprawę, jak bardzo zaraźliwy jest COVID-19. Podkreślał, że tylko noszenie maseczek, mycie rąk i zachowanie dystansu może zatrzymać lawinowo rosnące zakażenia.
- Mieliśmy lekarza, który tu chodził pił kawę, przytulał się, kasłał. I 46 osób zakażonych. Teraz mamy sprawy sądowe. Odkryłem to sam, to mój kolega – opowiada prof. Krzysztof Simon. I dodaje: - Miesiąc temu jadąc na rowerze z żoną, podjechał do mnie mężczyzna i zakasłał mi w twarz. Chciał mi prawdopodobnie udowodnić, że nie ma żadnego koronawirusa. Mam doskonałą pamięć, być może on do mnie trafi. I co on wtedy powie? Wiadomo, że go przyjmę, ale mógłbym powiedzieć: „Lecz się pan w domu, przecież wirusa nie ma”.
Jak reaguje na opinie koronasceptyków?
- Żeby interpretować fakty medyczne, trzeba mieć do tego wiedzę. Ja nie zajmę się fachowo zabiegami kosmetycznymi, bo wszystko schrzanię i nie chciałbym, żeby kosmetyczna wypowiadała się na tematy medyczne. Idę do fryzjera, żeby się ostrzyc, a on do mnie żeby się leczyć, ale nie odwrotnie – podkreśla.
Oddany lekarz
Mimo wielu funkcji, jakie prof. Simon pełni w czasie pandemii, wciąż czuje się przede wszystkim lekarzem. W szpitalu zjawia się codziennie o 6:30.
- Profesor jest pracoholikiem. Dużo wymagającym do siebie. Nienawidzi spóźniania, ma zawsze czas dla pacjentów, bo jest osobą wrażliwą na ludzką krzywdę – mówi Krystyna Głuch, pielęgniarka oddziałowa.
- On wymaga od nas stałego wysiłku umysłowego i także pracy naukowej. Motywuje do robienia kolejnych kroków w naukowej karierze – dodaje doktor Sylwia Serafińska.
- Każdy przypadek omawiam codziennie w szpitalu z rezydentami. Oczywiście czepiam się i wytykam wszystko, co nie zostało zrobione. Do tego dochodzą setki konsultacji, mam dwie sekretarki, które stanowią pewną barierę i blokują część – opowiada prof. Simon.
Ojciec, dziadek
Profesor Simon uczył się i studiował we Wrocławiu. Jako student i lekarz wyjeżdżał na stypendia naukowe do Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Belgii. Wszędzie proponowano mu pracę i możliwość prowadzenia badań. On jednak zawsze wracał do Wrocławia. Tu stworzył klinikę, tu ma rodzinę - dwóch synów i troje wnuków.
- Rzadko kiedy pracuje mniej niż 16 godzin dziennie. Jego aktywność jest niesamowita. Wstaje dużo wcześniej niż inni, kładzie się spać dużo później niż inni. Źle się czuje, jak nie pracuje. Czego by nie robił, jakich zadań nie realizował, zawsze jak się pojawiamy z wnukiem - przerywa i my jesteśmy najważniejsi. Zawsze to odczuwamy – opowiada Robert Simon, syn profesora. I dodaje: - On kocha swoją pracę, ale nigdy nie było niczego ważniejszego od nas. Każdą wolną chwilę poświęca na to, żeby z nami coś zrobić. To on zabrał mnie na pierwsze ryby, nauczył jeździć na nartach i snowboardzie, nauczył pływać, prowadzić samochód.
W 2003 roku profesor przeżył wielką osobistą tragedię. Śmierć ukochanej, osiemnastoletniej córki.
- Córka grała w siatkówkę i mówiła, że źle się poczuła. Zrobiłem badania, z których wynikało, że ona już praktycznie nie żyje. Jedyną nadzieją, było przeszczepienie szpiku, ale nie przyjął się. To moja osobista tragedia. Najgorsze było to, że wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że ona odchodzi. To najtrudniejszy punkt mojego życiowego programu – wyznaje prof. Simon.
- Wszystko, co mogło zostać zrobione, zostało zrobione, a i tak nie pomogło. Do dziś zostało mu to, że jak widzi chore dziecko, to staje na głowie, żeby pomóc. Siedzi w nim to mocno, zresztą w każdym z nas – dodaje Robert Simon.