Spotkanie w lesie
20-letni Martin, jego dziewczyna Żaneta i kilkoro znajomych spotkali się w lesie na przedmieściach Zawiercia. To popularne wśród mieszkańców miasta miejsce spacerów i spotkań.
- Przyszliśmy do lasu, posiedzieć z przyjaciółmi. Przyszedł do nas mężczyzna, przywitał się, kulturalnie spytał, czy może się przysiąść. Zgodziliśmy się, bo to nie jest teren prywatny i każdy może tu być – opowiada Żaneta Łach, dziewczyna Martina Drąga.
- Na początku nie wzbudził w nas żadnych podejrzeń, ale jak zaczęła się rozmowa, to dało się wyczuć bijącą od niego nienawiść. Mówił, że porozrzucaliśmy tu śmieci, które musimy pozbierać. Ubliżał nam, wyśmiewał nas, mówił, że jesteśmy tępi – przywołuje Dawid Grondalski, uczestnik spotkania.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta.
- W końcu wstał, jakby chciał iść. Chłopak mojej przyjaciółki i Kuba powiedzieli do niego, ale nie jestem pewna, czy pod nosem, czy wprost do niego, żeby stąd „Wyp….”. On odpowiedział, że teraz zobaczymy i poszedł po patyk, który był przygotowany przy drzewie – opowiada Żaneta.
- Podszedł z tym patykiem i uderzył nim mocno Kubę. Jego nikt nie chciał zaatakować, on od początku nas prowokował – dodaje Grondalski.
Gdy mężczyzna uderzył siedzącego Kubę, koledzy stanęli w jego obronie i zaczęli przepychać się z napastnikiem, powalając go na ziemię. Wtedy doszło do tragedii, mężczyzna wyciągnął z kieszeni nóż i ugodził Martina w nogę. Przeciął mu tętnicę udową.
- Widziałem, jak Martin był krok przed nim. Nagle się odwrócił i krzyczał: Ratunku, pomocy! To była sekunda i był cały we krwi. Kiedy przestał oddychać, dziewczyny zaczęły resuscytację. Wierzyłem, że wróci, ale się wykrwawił – opowiada Dawid.
„Nie wiedzieli, co mi powiedzieć”
Martina wychowywała ciotka Izabela. Jej siostra porzuciła syna, gdy miał 5 lat. Martin był świeżo upieczonym maturzystą i zamierzał iść do szkoły policealnej.
- Była już godz. 22. Syn nigdy tak późno nie wracał, a jak chciał zostać dłużej, to zawsze dzwonił. Tym razem nie zadzwonił. Sama próbowałam się dodzwonić, pisałam wiadomości, ale nie odpowiadał. Tak nie robił nigdy. Napisałam do jego dziewczyny, nie odpisała, więc do niej zadzwoniłam. Powiedziała z płaczem, że nic nie może mi powiedzieć i jedzie do mnie policja – opowiada Izabela Zakrzewska. I dodaje: - Przyjechał radiowóz, dwóch sympatycznych panów. Widzieli chyba, w jakim jestem stanie, więc stali tak przy mnie z 10 minut i nic mi nie mówili. Błagałam, żeby mi powiedzieli, co się stało z synem, a oni dalej tylko stali, nie umieli mi powiedzieć. W końcu zapytałam, czy on żyje i jeden z nich kiwnął, że nie. Świat mi się urwał.
Podejrzany, po tym, co się stało, nie uciekał. Stał na leśnej drodze i przyglądał się całej sytuacji. Gdy na miejsce przyjechali policjanci, nie stawiał żadnego oporu. Został zatrzymany. Usłyszał zarzut zabójstwa i decyzją sądu trafił do aresztu na trzy miesiące.
- Policja przyprowadziła go na miejsce, gdzie leżał Martin. Spojrzał się i uśmiechnął, Żanetce też się zaśmiał w twarz, policji tak samo – opowiada Dawid Grondalski.
Policjanci na tym etapie śledztwa nie chcą zdradzać szczegółów dotyczących mężczyzny. Wiemy jedynie że to 46-letni Grzegorz P. mieszkaniec Zawiercia.
- Podejrzanemu przedstawiono zarzut zabójstwa z zamiarem ewentualnym, co oznacza, że zadając uderzenie, przewidywał zadanie śmierci pokrzywdzonemu. Nie potrafił wyjaśnić, jak doszło do tego, że wyciągnął nóż i zadał cios – mówi Witold Cysewski z Prokuratury Rejonowej w Zawierciu.
Jeśli biegli po badaniach stwierdzą, że w momencie zabójstwa był poczytalny, 46-latkowi grozi kara dożywotniego pozbawienia wolności.
- Już nie ma nic. Nie ma planów, marzeń, radości. Jest pustka. Nie wiem, jak się po tym pozbieram, czy w ogóle się z tego pozbieram. Nigdy Martin do mnie nie przyjdzie, nie powie „Cześć, mamo”, nie nakarmi kota. Miałam tylko jego jedynego, nikogo więcej. To on mnie powinien pochować, a nie ja jego i to w takim wieku – kończy Izabela Zakrzewska.