Coraz więcej relacji z Ukrainy potwierdza, że w walkach ostrzeliwane są korytarze humanitarne, którymi z piekła wojny próbują wydostać się kobiety i dzieci.
Lekarze ze szpitala Ochmatdyt w Kijowie, ze względów strategicznych, nie podają szczegółowych informacji, o tym ilu mają pacjentów, a ile wolnych łóżek. Sytuacja staje się jednak coraz bardziej dramatyczna, bo chirurdzy wykonują coraz więcej skomplikowanych zabiegów. Codziennie operowane są dzieci.
- Dzisiaj trafił do nas chłopiec w wieku ok. 7-8 lat, który miał ranę szyi. Przywiozła go karetka z pomocą naszego wojska. To oni podczas ostrzału obronili samochód, w którym znajdował się chłopiec. Jest już po operacji, ale w bardzo ciężkim stanie, jest na oddziale intensywnej opieki medycznej – mówi Oleg Godik, chirurg dziecięcy
- Rodzina jechała przez centrum miasta samochodem i trafili pod obstrzał grupy dywersyjnej. Nie wiem, czy to było działanie celowe, czy zostali trafieni przez przypadek. Niestety, jego rodzice nie przeżyli tego ataku, do tego zginęło także drugie ich dziecko, a trzecie znajduje się w innym szpitalu – dodaje Serhij Czernyszuk, dyrektor Szpitala Ochmatdyt w Kijowie.
Takich przypadków jest coraz więcej.
- Wczoraj trafiło do nas jeszcze pięciu pacjentów - cała rodzina, która trafiła pod ostrzał. Dwoje dorosłych i troje dzieci. Niestety, jedno dziecko trafiło do nas już martwe, drugie jest w bardzo ciężkim, stabilnym stanie, walczymy o jego życie. U trzeciego dziecka, nie ma zagrożenia życia – opowiada Serhij Czernyszuk. Jak doszło do tragedii?
- Ojciec zmarł, a matka ma obrażenia średnio ciężkie. Jest przytomna. Opowiadała, że chcieli uciec przed kolumną czołgów rosyjskiej armii i trafili pod ostrzał. Pracują z nią teraz psychologowie, wie, co stało się z jej dziećmi. Jak trafili do szpitala, byli w szoku, dziś pojawiają się emocje, w związku z tym, co się stało – opowiada Serhij Czernyszuk.
Mimo wielkiego stresu z powodu wojny, cały personel medyczny staje na wysokości zadania.
- Jest nam ciężko, dlatego, że zetknęliśmy się z tym po raz pierwszy. Przejmujemy się, bo nie mogliśmy nawet sobie wyobrazić, że mogłoby nam się coś takiego przydarzyć. Wspieramy się nawzajem, wiemy, że mamy obrońców i jesteśmy bezpieczni. Nagminnie przywożą nam krwawiące dziecko z ranami. To bardzo trudne – mówi Irena Lubawcewa, pielęgniarka.