Nasz reporter Endy Gęsina Torres w trakcie podróży poznaje Miriam, nauczycielkę. Kobieta wraz z dziećmi – 8-letnim Cesarem i 6- letnią Simą uciekła z ogarniętej wojną Syrii. Marzy o lepszej, bezpieczniejszej przyszłości. Nie chce, żeby jej dzieci żyły w strachu i biedzie. Przez dwa miesiące pokonała pięć granic, przemierzyła prawie 2,5 tysiąca kilometrów. Ukrywała się przed policją, wojskiem i bezlitosną mafią.
- Pochodzę z miasta Afrin, niedaleko Aleppo. Nasze miasto jest totalnie odcięte od świata. Przeżyliśmy ataki rakietowe i bombowe ze strony armii rebeliantów i Państwa Islamskiego. Od czterech lat nie mamy wody ani elektryczności. Wszystko jest kosmicznie drogie. Na generatory prądu mogą pozwolić sobie tylko najbogatsi – mówi Miriam.
W jej mieście brakuje też żywności. Żeby zdobyć coś do jedzenia, Miriam często musiała pokonać – na piechotę – 60 km do Aleppo. Taki marsz trwa 13 godzin.
- Ludzie z Afrin są bardziej zmęczeni biedą, niż wojną. To już trwa tyle lat. Jedyne wyjście dla nas, to uciec do Turcji. Dlatego ludzie uciekają za wszelką cenę. Ja wzięłam pożyczkę i zastawiłam dom – 7 tysięcy dolarów. Do tej pory, a wyruszyłam z Syrii w połowie czerwca - w podroży wydałam już połowę – dodaje Miriam.
W grupie, w której idzie Miriam, większość to młodzi mężczyźni z Syrii, którzy zdezerterowali przed wcieleniem do syryjskiej armii. Zostawili swoje rodziny w obozach w Turcji, bo jak twierdzą - samemu łatwiej jest pokonać trudy podróży i później je ściągnąć.
- Ja chcę żyć w pokoju. Nienawidzę wojny. Jestem z Latakii. W 60 proc. miasto jest bezpiecznie. Ale problem w tym, że rząd bierze wszystkich młodych do armii, żeby walczyć. Biorą wszystkich. Jestem pacyfistą. Nigdy nikogo nie zabiłem. Nie potrafiłbym - tłumaczy Basar.