Tragedia na Giewoncie. „To było jak eksplozja”

TVN UWAGA! 298002
To największa tragedia, jaka wydarzyła się w Tatrach od kilkudziesięciu lat. Kilka ofiar śmiertelnych, w tym dwójka dzieci, ponad stu rannych to bilans burzy, która w czwartkowe popołudnie przeszła nad Tatrami.

Szczególnie niebezpieczny szczyt

Czwartkowa burza w Tatrach nadeszła bardzo szybko. Giewont należy do szczególnie niebezpiecznych miejsc podczas załamań pogody.

- Piorun nie uderzył w krzyż, ani nie uderzył w łańcuchy, jak początkowo mówiono. Stałem twarzą do krzyża i widziałem, że piorun uderzył w skały. Ta skała eksplodowała, to wyglądało jak wybuch, jak eksplozja pocisku – relacjonuje jeden z turystów.

Pomimo podjętej natychmiast akcji ratunkowej, setki osób uwięzionych pod Giewontem przeżyło koszmar.

- Czekaliśmy na Jana Krzysztofa, który powie nam, jak wygląda aktualna sytuacja z akcją ratunkową w Jaskini Śnieżnej, kiedy przeszła krótka, ale intensywna burza. Po chwili widzieliśmy już pędzących ratowników medycznych, lądował śmigłowiec, który dziś miał nie latać. Wiedzieliśmy, że sytuacja jest wyjątkowa – opowiada Jerzy Jurecki z Tygodnika Podhalańskiego.

W akcję było zaangażowanych wiele służb ratowniczych. Podczas akcji wykorzystano wszelkie środki transportu, aby przewieźć rannych do szpitali.

- Jak wysłali „Sokoła” na Giewont wiedziałem, że będzie niedobrze. Na Giewoncie jest zawsze masa ludzi, a jak uderzy w niego piorun, może dojść do tragedii. Po chwili zaczęło się to potwierdzać, zaczęły się sygnały o poszkodowanych – wspomina Rafał Gratkowski z redakcji „Tygodnika Podhalańskiego”.

Akcja ratunkowa była utrudniona z powodu trudnych warunków atmosferycznych.

- Widzieliśmy ludzi z bardzo mocno uszkodzonymi stopami, nogami, poparzonymi łydkami. Mieli poniszczone, potopione obuwie, popalone spodnie – opowiada Hubert, jeden ze świadków.

Kilkuset ratowników

Na pomoc rannym, ruszyli ratownicy górscy, strażacy i policjanci. W sumie około 400 osób. Urlopy przerywali ratownicy medyczni, pielęgniarki czy lekarze, którzy musieli się jednocześnie zająć dziesiątkami rannych.

- Prąd z wyładowania poszedł po łańcuchu. Są relacje, z których wynika, że ludzie odpadali od tego łańcucha i spadali na drugą stronę szczytu, kilkadziesiąt metrów dalej – opowiada Paweł Pełka z „Tygodnika Podhalańskiego”.

Najwięcej osób rażonych piorunem znajdowało się w okolicach kopuły szczytowej Giewontu.

- Ten pierwszy piorun poczułem na lewej nodze. To było dziwne uczucie, jakby noga sama złożyła się ku ziemi. Wszyscy, którzy stali wokół mnie upadli – wspomina Adrian, jeden ze świadków

Lżej ranni pomagali innym, kilka osób reanimowano.

- Widziałem osoby, które chciały zejść po skale. Jedni panikowali, inni starali się pomóc rannym. Sam pomagałem kobiecie, która straciła wzrok. Obok był ich syn, który był bardzo opanowany. Mówił do tej kobiety, że wszystko jest pod kontrolą, że tata ma tylko złamaną nogę, ale wkrótce nadleci helikopter – dodaje Adrian.

- Najbardziej zapadło mi w pamięć zakrwawione dziecko, miało zabandażowaną całą głowę. To był przerażający widok – wspomina Adam Gron, turysta, który zawrócił ze szlaku.

„Szybko tego nie zapomną”

Szacuje się, że tego dnia pod Giewontem lub w drodze na szczyt mogło być nawet tysiąc osób.

- To były przygnębiające obrazki. Ludzie płakali, byli przygnieceni skalą nieszczęścia. Większość była zakrwawiona, mieli poszarpane ubrania – relacjonuje jeden ze świadków.

Edward Lewczyk, choć był na samej górze, cudem uniknął poważniejszych obrażeń.

- Jak byłem w połowie zejścia, uświadomiłem sobie, że to mogła być moja ostatnia wyprawa. Chciałem bardzo zdobyć ten szczyt, nie udało się wejść, ale udało się przeżyć – opowiada.

Najwięcej poszkodowanych trafiło do szpitali z poparzeniami ciała oraz obrażeniami i urazami powstałymi w wyniku upadku bądź uderzeń odłamkami skał.

- Poszkodowani byli w ciężkim stanie psychicznym. Myślę, że to szybko nie minie. Opowiadają o ofiarach, o reanimowanych osobach, które płonęły, o ogniu. Emocje puszczały, gdy zostali opatrzeni, przebrani z mokrej odzieży. To, co przeżyli na pewno na długo zostanie w ich głowach – mówi dr n. med. Aleksandra Chowaniec–Sibiga, zastępca dyrektora ds. lecznictwa z Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego w Nowym Targu.

Słowa lekarki potwierdza 17-letni Adrian, który będąc lekko rannym starał się pomóc innym poszkodowanym.

- Te wszystkie przerażające widoki zacząłem mieć przed oczami dopiero, jak znalazłem się pod schroniskiem. Wtedy coś we mnie pękło, pociekły łzy. Zacząłem utożsamiać się z tymi, którzy tam stracili bliskich – mówi.

podziel się:

Pozostałe wiadomości