W każdy piątkowy i sobotni wieczór, w wakacje zaś właściwie codziennie, na ulice Krakowa wychodzą charakterystyczne grupy młodych mężczyzn. Nie mają bagażu, aparatów fotograficznych, ubrani są tylko w koszule – nawet, gdy zima i na polu mróz. Głośno pokrzykując, wędrują od jednego ogródka do drugiego pubu, od dyskoteki do agencji towarzyskiej. To młodzi Brytyjczycy, którzy upodobali sobie Kraków jako miejsce, gdzie świetnie można się zabawić za małe pieniądze. Samolot jest tani, a reklama piwa za jednego funta, którą Kraków propaguje miasto na Wyspach, okazała się kusząca. - Zabawy, przyjaznych ludzi, konwersacji – mówi młody Brytyjczyk, zapytany na lotnisku w Balicach, czego oczekuje od Krakowa. - Tutaj alkohol jest tani, a dziewczyny łatwe – precyzuje inny Wyspiarz, zapytany tym razem przy piwie na Rynku. I od razu zabiera się do obejmowania reporterki UWAGI! i składania jej nieprzyzwoitych propozycji, co koledzy kwitują tubalnym śmiechem. Nic dziwnego, skoro samouczki polskiego, jakie ci Brytyjczycy zabierają ze sobą do Polski uczą ich wymowy takich na przykład zdań - ”Tch-mog oun pog wad-itch tvoy me-yen-key toh-veh-cheque?”, co po polsku ma znaczyć ”Czy mogę pogładzić twój miękki tyłeczek?”. Goście z Wysp wrośli już w pejzaż centrum Krakowa, co nie znaczy, że podobają się tak samo, jak Sukiennice. - Nie podoba mi się ich zachowanie – mówi młoda krakowianka. – Traktują Kraków, jak jakąś tanią poczekalnię. Na pijanych Wyspiarzy narzekają szczególnie właściciele hoteli i hosteli oraz pubów i dyskotek. Nie dość, że hałasują, zachowują się wulgarnie i straszą klientów, to jeszcze bezceremonialnie demolują sprzęty, szczególnie toalety. - Niechętnie ich witamy – mówi Małgorzata Michalska, menedżer pubu muzycznego Harris Piano Jazz Bar. – Przyjeżdżają tylko po to, by pić i hałasować. Niszczą pisuary, oddają mocz na ścianę. Gdy widzimy grupę pijanych Anglików, prosimy, by wyszli. Kelnerki z lokali z ogródkami w Rynku też się boją Brytyjczyków, bo potrafią rzucać wiklinowymi fotelami w przechodniów, a zdarza się, że próbują obmacywać kelnerki. Ale koniec końców zostawiają sute napiwki – reguła to od 50 do 100 zł. - Jak są pijani, to są nie do niesienia – mówi Tomek, krakowski rykszarz. – Ale dobrze płacą. Z nich żyję i na nich poluję. Potrafią płacić za swoje chamstwo. Skaranie boskie z turystami z kraju Szekspira i Newtona mają też właściciele hoteli i hosteli. Zniszczone ogrodzenia, powybijane szyby, uszkodzone drzwi – to zwyczajny efekt ich gościny w hostelu Good bye Lenin. - Wydaje im się, że przyjechali do lunaparku, nie zachowują się, jak w normalnym, cywilizowanym kraju, żadnych granic – mówi Mateusz Sznir, właściciel hostelu Good bye Lenin. – Zawsze jednak regulują to, co zniszczyli. Na drugi dzień dostają rachunek i od razu płacą---strona---. Dlatego skarg na policję jest niewiele. Ci, którzy mają już serdecznie dość pijanych ”Angoli” wywieszają napisy, oznajmiające, że nie ma u nich obsługi stag parties – wieczorów kawalerskich, nie wpuszczają też brytyjskich grup liczniejszych niż pięć osób. - Już wysiadając z samolotu są pijani – mówi Marta Meissner, menedżer hostelu Giraffe. – Okupują bar przez 24 godziny na dobę, po chamsku podrywają dziewczyny za barem. Kiedyś przyjechali Szkoci – siedli w piątek wieczorem za barem i nie odeszli od niego do niedzieli. Gdy raz dwóch z nich wyszło, od razu się zgubili. Co zrobić z hałaśliwymi Brytyjczykami? Czy Kraków nie zaczyna powoli mieć ich już dość? Takie pytania zadają sobie nawet sami goście – jeden z nich mówi: - Bawimy się świetnie, ale nie jestem pewien, czy Kraków dobrze bawi się z nami. A jeden z krakowian zapytany na ulicy o swoje zdanie na temat wymiotujących na ulicach i oddających mocz na ściany Brytyjczyków, mówi: - W Polsce ciągle dominuje nastawienie, że wobec obcokrajowców trzeba być delikatnym. A trzeba wobec nich ostrzej – bo to już nie obcokrajowcy, tylko Europejczycy, tak jak my.