Żaglówka wypływając z portu skręciła w prawo. To miejsce, w którym nie wolno żeglować. Znak informujący o zagrożeniu znajdował się jednak po lewej stronie portu i był niewidoczny dla wypływających. Gdyby stał o 100 metrów dalej, byłby widoczny dla wszystkich. - Podnosząc głowę zobaczyłem jak Paweł uderzony prawdopodobnie przeskakującą iskrą wpada do wody. Próbowałem go wyciągnąć, pochyliłem się nad nim i poczułem paraliż mięśni – wspomina Michał Prutis, kolega Pawła. Mężczyzna zmarł na miejscu. Jak wykazała sekcja zwłok, śmierć nastąpiła w wyniku porażenia prądem. Tragiczna śmierć Pawła nie była pierwszym przypadkiem porażenia prądem. Kilka tygodni wcześniej, podobny wypadek przydarzył się innemu żeglarzowi, na szczęście przeżył. Nikt po tym zdarzeniu nie postawił ostrzegawczego znaku. Nikt też nie poczuwa się do odpowiedzialności za tragedię. - Ja nie oznakowuję wejść do portu, to należy do jego właściciela. Ja oznakowałem drogę wodną – tłumaczy Stanisław Piwkowski z Regionalnego Zarządu Gospodarki wodnej w Giżycku. Zrobił to zgodnie z prawem. Istnieje bowiem obowiązek oznakowania dróg wodnych, ale tylko tych, które są szlakami wodnymi. Żeglarzy nie ostrzegł również Zakład Energetyczny. – Oznakowanie szlaków wodnych robimy na podstawie otrzymanych informacji z Inspektoratu Zarządu Wodnego w Giżycku. My nie wiedzieliśmy o tym porcie – powiedział Tomasz Stepańczuk z Zakładu Energetycznego w Białymstoku. Po drugim dramatycznym wypadku właściciel portu sam więc postawił znak.