Ryszard K., inżynier mechanik z wykształcenia i samozwańczy znachor, od kilku lat namawia chorych, by zrezygnowali z tradycyjnych metod leczenia. W Piwnicznej Zdroju prowadził ośrodek niekonwencjonalnej terapii nowotworowej. Podawana tam chorym na nowotwór amigdalina, zwaną błędnie witaminą B17, nie ma żadnych właściwości terapeutycznych, a podana w zbyt dużych dawkach może być śmiertelna w skutkach.
Poczucie satysfakcji
W naszych reportażach udowodniliśmy, że z ośrodkiem współpracują lekarze. Decyzją prokuratury działalność ośrodka została zawieszona. Jego właściciel, Ryszard K. ma postawione zarzuty o oszustwo i narażenie pacjentów na bezpośrednie zagrożenie utraty zdrowia bądź życia. Mimo że większość osób, które poddały się jego terapii, już nie żyje, w rozmowie z nami Ryszard K. podkreślał, że ma sukcesy w leczeniu nowotworów.
Ryszard K. tłumaczył, że codziennie patrzy w lustro "nieraz nawet z poczuciem dużej satysfakcji". - Z tą satysfakcją właśnie są te osoby, które jeśli się zgodzą, to z panią skontaktuję. I rozumiem, że ta nasza umowa odnośnie osób, które mogą zaświadczyć o tym, że ja jednak robię coś dobrego, jest aktualna, tak? - dopytywał.
Pomimo obietnic, Ryszard K. nie skontaktował nas z ani jedną osobą, która przebywała w jego ośrodku. Jednak po naszych reportażach zgłosiło się do nas kilkoro krewnych nieżyjących już pacjentów Ryszarda K.
Lekarz bez prawa wykonywania zawodu
Mąż pani Izabeli cierpiał na raka jelita grubego. Miał jeszcze szanse na leczenie tradycyjne. Większość jego rodziny nie wie, że z niego zrezygnował, dlatego pani Izabela poprosiła nas o anonimowość.
Jak mówi, jej mąż początkowo brał pod uwagę leczenie chemioterapią, jednak zmienił zdanie po rozmowie z lekarzem w ośrodku w Piwnicznej. - Później się dowiedziałam, że to był lekarz, który już nie miał prawa wykonywania zawodu - mówi pani Izabela. Lekarz, o którym mówi pani Izabela to nieżyjący już Zbigniew K - pediatra bez uprawnień do wykonywania zawodu.
- Mąż zaznaczył ewidentnie, że nie życzy sobie odwiedzin w tym ośrodku. Mnie się to wszystko nie podobało. Po prostu wsiadłam w auto i pojechałam tam - opowiada pani Izabela i dodaje: - Mąż nie mógł chodzić z wycieńczenia, praktycznie cały czas leżał. Nie jadł. Nie jadł i nikt na to nie zwrócił uwagi. Doprowadziło to do tego, że był wycieńczony, zagłodzony wręcz.
Jak wspomina, poprosiła o wykaz leków, które mąż otrzymał w ośrodku. Listę miała dostać wieczorem. - Weszłam wieczorem do góry, do pokoju, w którym przebywał pseudolekarz. Zapukałam. Po czym usłyszałam: "Wlazł" - relacjonuje pani Izabela. - Rozejrzałam się po pokoju, w którym było nieposłane łóżko, porozkładane leki, nie w pudełkach, część było pootwieranych. Odpady medyczne, kroplówki zużyte, igły, to leżało na podłodze. Weszłam do następnego pomieszczenia, nie wiedziałam, że tam jest toaleta. On siedział z opuszczonymi spodniami na toalecie, był pijany w sztok. Wstał, nie zakładając tych spodni, zobaczyłam go, jak go pan Bóg stworzył, spojrzał na mnie i tylko się zapytał, właśnie takim bełkotem: "Czego?" - wspomina.
- Wystraszyłam się i pobiegłam natychmiast do męża. Opowiedziałam mu o tym i wtedy zaczął mi wierzyć, że coś jest nie tak - mówi pani Izabela.
"Byliśmy przejęci chorobą"
Mąż Mirosławy Antczak, kolejnej osoby, która się do nas zgłosiła, zbyt późno dowiedział się o nowotworze. - Byliśmy wszyscy tak przejęci chorobą męża, że nic do nas nie docierało - przyznaje w rozmowie z dziennikarką UWAGI! Mirosława Antczak.
Rak zagnieździł się w wątrobie, płucach i kręgosłupie mężczyzny. Było za późno na chemioterapię. Informacje o ośrodku Ryszarda K. rodzina znalazła w sieci. Pomimo ciężkiego, nierokującego stanu chorego, K. nie wahał się wyciągnąć do rodziny pani Mirosławy ręki po pieniądze. Koszt trzytygodniowego pobytu w ośrodku waha się od 9 do 13 tysięcy.
- Syn się z nim umówił, i [Ryszard K.] nas poprowadził pod tę przychodnię, gdzie ten lekarz był - wspomina pani Mirosława. Medyk, o którym mówi pani Mirosława, to znany nowosądecki kardiolog Stanisław M.
W rozmowie z naszą dziennikarką doktor M. starał się zaprzeczyć swojej współpracy z ośrodkiem inżyniera mechanika.
- Ja pacjenta przyjmuję, w sensie, badam. Sposobem lekarskim. Ja nie wnikam w to, co jest między pacjentem a panem K.
Jak się jednak okazuje, doktor M. osobiście wypisuje dawki amigdaliny, które ma brać pacjent. Jego podpis i pieczątka znajdują się na karcie zleceń lekarskich męża pani Mirosławy z ośrodka Ryszarda K.
Brak opieki
Co więcej, zarówno pani Mirosława, jak i pani Izabela w rozmowie z dziennikarką UWAGI! wspominają, że przy wizytach w ośrodku w Piwnicznej nie widziały ani wyspecjalizowanego sprzętu medycznego, ani sztabu wykwalifikowanych lekarzy. - Ci ludzie byli zdani sami na siebie. Gdyby nie rodzina, która czasami ich odwiedzała, oni by mogli tam umrzeć w tych łóżkach i nikt by tego nie zauważył - mówi pani Izabela.
- Pielęgniarka przyjeżdżała na godzinę czy dwie. Na tym się kończyła jej obecność w ośrodku. A w godzinach nocnych praktycznie każdy był zdany na siebie. Mieliśmy powiedziane, że gdyby się coś działo, to dzwonić na pogotowie - mów pani Mirosława.
I takie liczne wezwania karetek pogotowia faktycznie miały miejsce. Potwierdzają to nagrania.
Po emisji naszych reportaży Naczelny Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej podjął działania wobec lekarzy współpracujących z ośrodkiem.
- Postępowanie zostało wszczęte dlatego, że istnieje możliwość popełnienia przewinienia zawodowego przez niektórych kolegów. Przewinienia, które narusza art. 57 kodeksu etyki lekarskiej, który nie pozwala na to, aby kierować, rekomendować terapie, które nie są oparte o aktualną wiedzę medyczną - mówi Grzegorz Wrona, naczelny rzecznik odpowiedzialności zawodowej lekarzy.
"Żałował, że stracił czas"
Pani Izabela zabrała męża z ośrodka do szpitala. Mąż pani Mirosławy także czuł się coraz gorzej. Po dwóch tygodniach pobytu w Piwnicznej, zażądał powrotu do domu. Obaj już nie żyją.
- Z końcem roku usiedliśmy razem, porozmawialiśmy i mąż powiedział, że za późno. Sam powiedział, że obawia się, że jest wszystko już po prostu za późno - mówi pani Izabela. - Żałował, że stracił czas, który mógł mieć - dodaje.
- Wiem, że to już było tak zaawansowane stadium, że leki normalne by może nie pomogły, ale nie byłabym oszukana - mówi pani Mirosława.
Przypomnijmy, że Ryszardowi K. grozi do 12 lat więzienia. Prokuratorskie śledztwo nie jest jeszcze zakończone i być może obejmie kolejne osoby. Swoim trybem będzie się toczyć postępowanie przed Rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej. Lekarzom, którzy współpracowali ze znachorem grozi nawet utrata praw do wykonywania zawodu.