Dan Rosenbloom został wynajęty przez polski rząd, by przed specjalną komisją sędziego Thomasa R. Braidwooda wystąpić sprawie śmierci Roberta Dziekańskiego. Komisja zajęła się wyjaśnieniem przebiegu zdarzeń na lotnisku w Vancouver 13 października 2007 r., kiedy to po interwencji patrolu kanadyjskiej policji zmarł Robert Dziekański, 40-letni Polak, który pojechał do swojej matki, od lat mieszkającej w Kanadzie. Dan Rosenbloom to adwokat o wielkiej renomie w Kanadzie, stąd wybór polskiego rządu. Wybór, który okazał się niezwykle trafny. Dzięki nieprzeciętnym prawniczym umiejętnościom Dana Rosenblooma, jego zaangażowaniu w sprawę udało się udowodnić winę policjantów. Wcześniej zostali oczyszczeni z podejrzeń o spowodowanie śmierci Polaka, który jakoby miał swoim agresywnym zachowaniem zagrażać bezpieczeństwu policjantów. Komisja po analizie dowodów uznała, że reakcja policyjnego patrolu była niewspółmierna do zagrożenia, a nawet, że policjanci już wcześniej, jadąc na wezwanie, zdecydowali, że użyją paralizatora. Rola Dana Rosenblooma w udowodnieniu nieprawdy zeznań policjantów była nie do przecenienia. Przedstawiamy zapis rozmowy, jaką z Danem Rosenbloomem przeprowadził reporter UWAGI! Dariusz Goliński. - Czy ma pan prawników w swojej rodzinie? - Nie. Mój ojciec był kupcem, a matka gospodynią domową. Jesteśmy bardzo starą żydowską rodziną w Kanadzie. Przodkowie ze strony ojca osiedlili się w Kanadzie w 1862 roku. Rodzina ze strony matki pochodzi z Polski, choć teraz to tereny Białorusi. - Czego nauczyli pana rodzice? - Pierwszą rzeczą, której mnie nauczyli było to, że wszyscy jesteśmy równi. I tak właśnie powinniśmy traktować siebie nawzajem. Oznacza to, że nie wolno patrzeć z góry na kogoś, kto mógł nie mieć w życiu takich samych możliwości, jak my. To był bardzo ważny przekaz, który został wdrukowany w moje DNA – jeśli rozumie pan, co mam na myśli – w moją osobowość. Kiedy spotykasz na ulicy żebraka proszącego o pieniądze, nie znaczy to, że jest on mniej wart od ciebie i powinien być traktowany z szacunkiem. - Czy wahał się pan przed przyjęciem tej sprawy? - Ani chwili. Ta sprawa stała się bardzo bliska wielu Kanadyjczykom. Wszyscy byliśmy świadkami śmierci pana Dziekańskiego. Wiele lat temu, kiedy zaczynałem pracę, jeden z najbardziej znanych kanadyjskich prawników powiedział mi, że prawdopodobnie najważniejsze sprawy, które mi się trafią, będą sprawami prowadzonymi za darmo. Ponieważ ludzie, których nie stać na wynajęcie prawnika często popadają w niewiarygodne tarapaty, z których trzeba ich wyciągać. A to daje bardzo duża satysfakcję. - Nie miał pan żadnych wątpliwości na początku, że może ci funkcjonariusze postąpili słusznie? - Absolutnie nie. Kiedy pan Dziekański zginął, 14 października 2007 roku nie było mnie w Kanadzie, byłem na wakacjach. Wróciłem do Kanady w momencie, gdy upubliczniono nagranie z lotniska. I kiedy je zobaczyłem byłem w szoku. Ci czterej oficerowie są członkami najbardziej szanowanej formacji, Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Są w naszym kraju ikonami. I widząc to, na co patrzyłem byłem tak przygnębiony, że nie miałem żadnych wątpliwości, co do tego, co się stało oraz, że policjanci postąpili nieprawidłowo. - Co było najtrudniejszą częścią przesłuchań? - Analiza nagrania z lotniska. Podczas przesłuchań oglądaliśmy je wielokrotnie. Zatrzymywaliśmy je klatka po klatce, przyglądając się każdemu szczegółowi. I matka Roberta Dziekańskiego była obecna w sądzie i musiała oglądać to video wielokrotnie, patrząc jak umiera jej syn. Często patrzyłem na nią, bo czułem tak duży ból, że wyobrażałem sobie, że to mógłby być mój syn i ja muszę na to patrzeć. Nie sądzę, abym to zniósł. Ona miała wiele siły w sobie. - To nie pierwsza sprawa przeciwko policji w pana karierze. - Nie. Ukończyłem studia prawnicze w 1970 roku, czterdzieści lat temu. I jedna z pierwszych spraw, którą zająłem się w pierwszym miesiącu od uzyskania dyplomu była bardzo podobna. Chodziło o zbadanie postępowania trzech funkcjonariuszy Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. To nie zakończyło się śmiercią, ale oskarżeniem o bezprawną deportację, o wysłanie trzech Amerykanów z Kanady do Stanów Zjednoczonych bez procesu. Oni byli dezerterami z armii amerykańskiej podczas wojny wietnamskiej. Ciągle mam notatki z tej sprawy. Ostatnio do nich zajrzałem, bo chciałem sprawdzić, jakim byłem prawnikiem 40 lat temu. Czy miałem dość odwagi, aby postawić ich w krzyżowym ogniu pytań? I byłem mile zaskoczony tym, jak odważny byłem wówczas, bo to jest ważne w pracy prawnika, aby mieć odwagę i nawet być napastliwym, gdy jest to potrzebne. - Jestem pewien, że słyszał to pan już wielokrotnie nie tylko tutaj, ale i w Kanadzie, ale muszę podziękować panu jeszcze raz za pracę, którą pan wykonał. Jesteśmy pod jej dużym wrażeniem. - To moja praca. Po to się urodziłem. I było wielkim przywilejem reprezentowanie Polaków w tej sprawie. Dało mi to dużą satysfakcję. Podczas przesłuchań w pewien sposób zadawałem pytania, które zadałby nieżyjący pan Dziekański. To dawało mi siłę i odwagę, że mam możliwość zadania pytań, których on nie może już zadać, bo nie żyje. Było to dla mnie zaszczytem. Wykonywałem swoją pracę. I mam nadzieję, że wykonałem ją skutecznie, ale dziękuję panu za te słowa.