Elżbieta Kitzinger obecnie mieszka u syna we Wrocławiu. Rehabilituje się po ranach postrzałowych, zadanych przez jej ojca, 76-letniego Mariana K. 10 tygodni temu. Kobieta nie chce wracać do miejsca gdzie doszło do tragedii. Ale wydarzenia tego dnia pamięta bardzo dokładnie:
- Ktoś zapukał do drzwi. Ponieważ bramę mamy zamykaną na klucz, wystraszyłam się bardzo. Poprosiłam męża, żeby nie otwierał. Pobiegłam po telefon do sypialni, żeby zadzwonić na policję. Kiedy wzięłam telefon, usłyszałam strzały - wspomina pani Elżbieta.
"Trzymał pistolet w ręku"
- Zobaczyłam mojego ojca jak biegnie w moją stronę. Trzymał pistolet w ręku. Uciekłam do innego pokoju, ale dogonił mnie. Nie zdołałam zamknąć drzwi. Wtedy usłyszałam strzał, poczułam ból. Próbowałam i tak zamknąć te drzwi. Nie udało mi się. Drugi strzał. Przyłożył mi pistolet do głowy, głowa mi wtedy opadła. Zamknęłam oczy i za chwilę usłyszałam alarm w drzwiach. Uciekł wtedy - relacjonuje sekundę po sekundzie pani Elżbieta.
Chwilę po tych wydarzeniach zobaczyła swojego męża, który leżał na podłodze. - Myślałam, że jeszcze żyje, czołgałam się do niego. Prosiłam, żeby mnie nie zostawiał - mówi. Zaraz potem okazało się, że mąż nie żyje, a ojciec popełnił samobójstwo.
Miał żal do córki
Dlaczego doszło do tych wydarzeń? Elżbieta Kitzinger na to pytanie nie potrafi odpowiedzieć. - Może dlatego, że został sam? - podejrzewa, ale zaznacza, że ona i mąż opiekowali się jej ojcem. - Mieszkał w domu obok. Pierwsze, co robiłam, jak przychodziłam z pracy, to szłam do niego, przynosiłam mu jedzenie, żeby miał na kolację, na obiad na następny dzień, zapytać się, jak się czuje - mówi.
Aby wyjaśnić tę mroczną zagadkę, pojechaliśmy do Raciborza. Tam udało nam się skontaktować i umówić na spotkanie z siostrami 76-letniego desperata. Te jednak, chociaż początkowo zgodziły się na rozmowę, potem spotkania z reporterem UWAGI! odmówiły. Przekazały tylko długi na ponad 30 stron list, który ich brat napisał do swojej córki i wnuka. Wynikało z niego, że ma żal do kobiety o to, że - chociaż on przez długie lata bardzo jej pomagał - ona była wobec niego niewdzięczna, nie opiekowała się nim, a także że pozbawiła go majątku. - Miał do niej ogromny żal i taki motyw można z tych listów wyczytać - mówi Joanna Smorczewska z Prokuratury Okręgowej w Gliwicach.
Pani Elżbieta tłumaczy, że wiele lat temu, gdy jej rodzice mieszkali w Stanach Zjednoczonych, ojciec pomagał wielu osobom. Ona sama przyjechała do USA, gdzie razem z mamą lepiły i sprzedawały pierogi, szybko jednak musiała wrócić do kraju. - Mąż nie dostał wizy, więc wróciłam z dziećmi - mówi.
"Nie mieliśmy dowodów"
Atak mężczyzny na córkę sprzed 10 tygodni nie był pierwszym. Półtora roku temu w akcie desperacji emeryt podpalił dom pani Elżbiety, usiłował też popełnić samobójstwo. Został zatrzymany na miejscu i przyznał się do winy, trafił nawet do szpitala psychiatrycznego. Niedługo potem jednak uznano go za zdrowego psychicznie i wypuszczono ze szpitala. Prokuratura nie przedstawiła mu żadnych zarzutów, mężczyzna znów wyjechał więc do USA.
- Nie mieliśmy dowodów - tłumaczy Danuta Kozakiewicz z Prokuratury Rejonowej w Raciborzu i potwierdza, że to, iż mężczyzna znajdował się na miejscu popełnienia przestępstwa, rozlewał benzynę i przyznał się do winy, nie wystarczyło, by postawić mu zarzut. - Nie możemy operować informacjami przez nas niesprawdzonymi i nieostrymi - mówi.
Kiedy Marian K. wrócił do kraju? Nie wiadomo. Swojemu adwokatowi podpisał pełnomocnictwo w maju ubiegłego roku, a ostatecznie zarzuty podpalenia prokurator przedstawił podejrzanemu dopiero w styczniu tego roku, 15 miesięcy po zdarzeniu. Kilka tygodni przed kolejną tragedią.
Zaniedbania czy znajomości?
Pani Elżbieta uważa, że prowadzący śledztwo zaniedbali swoje obowiązki, a tragedii można było uniknąć. Jak twierdzi, prokuratura tłumaczyła, że nie ma podstaw do aresztowania. Tymczasem ona sama bardzo bała się swojego ojca, o czym także wielokrotnie zawiadamiała. - Za każdym razem, jak stawiałam zeznania. Cztery-pięć razy - mówi i dodaje, że gdy o tym mówiła, prokurator śmiał się z niej, twierdząc że naoglądała się filmów.
Jak się okazuje, takie działanie prokuratury mogło nie być przypadkowe. Mariana K. reprezentował bowiem mecenas, który był synem ówczesnego zastępcy szefa prokuratory rejonowej w Raciborzu. Informację tę potwierdza Danuta Kozakiewicz. - Nie ma zakazu, żeby syn prokuratora, który jest adwokatem, nie mógł uczestniczyć w tych postępowaniach - mówi.
Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez prokuratora trafiło do Prokuratury Krajowej. Prowadzący śledztwo wyjaśniają też czy broń palna użyta przez zabójcę została przywieziona ze Stanów Zjednoczonych.