Dowcipny, świetnie wykształcony, pełen ciepła dla swoich pacjentów. Jako bioetyk od 2008 roku ksiądz Jan prowadził roku warsztaty dla młodych lekarzy, podczas których - wraz z aktorami - ćwiczyli, w jaki sposób rozmawiać z pacjentami o czekającym ich odejściu.
- "Niestety, Pani Halino. Nie mam dla pani najlepszych informacji". Strzał ostrzegawczy, patrzysz, jak ona reaguje - instruował lekarzy.
Okrutna diagnoza
Niestety, jak się potem okazało, ksiądz niebawem sam musiał zmierzyć się z okrutną chorobą. - Tak się zdarzyło, że i u mnie wykryto bardzo groźny nowotwór mózgu, czyli glejak czwartego stopnia. To jest jeden z najzłośliwszych nowotworów - mówił w rozmowie z dziennikarką UWAGI!. I przyznał: - Moje rokowanie jest po prostu złe. Od zera do 14 miesięcy przeżycia. Mogę umrzeć tutaj przed państwem, przed kamerą, co by nie było specjalnie rozkoszne - żartował.
Przytoczył też przypadki chorych, którzy przeżyli dwa lata - było to najdłużej, jeżeli chodzi o tę odmianę raka.
- Tego glejaka się nie da usunąć z mojego mózgu, bo by trzeba było usunąć cały mózg. To by nie było do końca komfortowe - mówił, świadomy swojego stanu ksiądz Jan. Czy ma nadzieję na to, że jednak uda się go wyleczyć? - pytaliśmy. - Tak, jestem gotów na cud - odpowiedział.
Starał się żyć
Ksiądz Jan odszedł po prawie czterech latach od wykrycia choroby. Przez cały ten czas Jan Kaczkowski starał się żyć - jak sam mówił - "na pełnej petardzie", podróżując, spotykając się z ludźmi, pisząc, i nieustannie dzieląc się swoim przesłaniem: "zacznij żyć jeszcze dziś, jest o wiele później niż ci się wydaje".