Sąsiedzki konflikt ma miejsce domu, w którym mieszkają trzy rodziny. Marta Korpowska wraz z mężem Arturem i trojgiem synów mieszkają na piętrze. Parter zajmują jej teściowie oraz Adam, brat jej męża. W drugiej części domu żyje inna, niespokrewniona z panią Martą ani panem Arturem rodzina - wdowa, jej córka i dwóch synów. Pan Artur mieszka w domu od urodzenia, pani Marta sprowadziła się tam osiem lat temu.
"On się zmienił w więzieniu"
Według Marty Korpowskiej główna przyczyna problemów to spożywany przez sąsiadów alkohol. - Wiecznie są jakieś burdy. Chodzą, piją i tylko szukają zaczepki - mówi i dodaje, że ona i jej rodzina robi wszystko, by nie dać się sprowokować.
Początkowo w domu nie było konfliktów. Sytuacja zmieniła się trzy lata temu, kiedy pan Adam wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za włamania na budowach. - Zanim poszedł siedzieć, żadnych sprzeczek nie było - wspomina pan Artur. - Jak wyszedł, to się zaczęło. Bez przerwy imprezy, wyzwiska w naszą stronę, groźby. Zadymy tworzą takie, że wytrzymać się nie da - mówi.
- Nie chce się wracać do tego domu, bo wiadomo, że nie będzie spania. Dzieci nie śpią, my nie śpimy. Nauczyciele dzwonią, dlaczego dziecko niewyspane - mówi Artur Korpowski. Jak wspomina, on i jego żona wielokrotnie zgłaszali sprawę na policję, ale za każdym razem kończyło się umorzeniem.
Cierpią dzieci
Tymczasem 7-letni Kamil, 8-letni Kacper i 11-letni Kuba nie mogą zrozumieć, dlaczego ich babcia i wujek zachowują się w ten sposób. - Ja mogę się do nich nie odzywać. Niech oni na moje podwórko nie wchodzą. I my tak samo nie chodzimy tam. I spokój - mówi tymczasem babcia dzieci o synu, synowej i swoich wnukach. Jak przekonujemy się w czasie rozmowy, ani ona, ani pan Adam nie mają ochoty dogadać się z panem Arturem i panią Martą.
- Ona go buntuje. Ona taka kłamczucha jak cholera - uważa starsza kobieta. Jej zdaniem i zdaniem jej najbliższych, rozwiązaniem konfliktu byłaby wyprowadzka małżeństwa z dziećmi. - Ja się z nim nie pogodzę - mówi pan Adam.
- Jak wujek jest w domu, to już nie wychodzimy na dwór, bo się go boimy. Jest groźny - mówi Kacper.
- Raz dziadka uderzył, na babcię krzyczy. Włącza muzykę i to nas denerwuje, bo nie możemy spać. Im bardziej napici, tym głośniejsza muzyka. Oni chcą tak dokuczyć - opowiadają chłopcy.
"Nigdy tu nie wrócimy!"
Pyskówki i głośna muzyka to jednak nie wszystko. Jak relacjonuje małżeństwo, sąsiedzi mają na sumieniu także rękoczyny.
- Byliśmy z mężem na podwórku, dzieci się bawiły. Oni usiedli pod płotem z alkoholem, włączyli muzykę, nie reagowaliśmy na to, dopóki nie zaczęli nam się odgrażać, że nas zabiją, żebyśmy zdechli - mówi Marta Koprowska. Jak wspomina, w czasie kłótni jeden z sąsiadów podciąć miał belkę, na której opierają się schody do mieszkania rodziny, więc pan Artur go odepchnął. - Ni stąd ni zowąd odstawił tę piłę i rzucił szpadlem - opowiada mężczyzna.
- Zobaczyłam w jego rekach szpadel, który przeleciał mi na głową. Jak się odwróciłam, już syn leżał, mąż go trzymał na ręku. Podeszłam, zobaczyłam, że syn ma kość na wierzchu - opowiada pani Marta. - Bałam się, że się wykrwawi - dodaje.
24-letni Piotr N., który podejrzany jest o ten atak, został aresztowany. Ma zarzut uszkodzenia ciała oraz kierowania gróźb karalnych. Mężczyzna jest recydywistą, wiec grozi mu 10 lat więzienia. Do tej pory mieszkał po drugiej stronie domu. Jak uważa jego matka, wszystkiemu winien jest Adam, brat pana Artura. - Adama K. posłuchał i koniec - mówi i dodaje, że mężczyźni za dużo piją. - Nieraz dostałam wp... jeszcze od synów. Zabiją, to mnie zabiją. Trudno, co zrobić - twierdzi.
"Musimy odejść"
Marta i Artur Korpowscy nie chcą się pogodzić z tym, że ich dzieci żyją w ciągłym strachu. Kacper, który został raniony szpadlem, korzysta z pomocy psychologa. Marta Korpowska zwróciła się o pomoc do wójta gminy. Uznała, że jedynym wyjściem, żeby normalnie żyć, jest przeprowadzka.
- Warto tej rodzinie pomóc - nie ma wątpliwości wójt gminy Dywity Jacek Szydło. - Dzieci są przerażone. Obiecałem, że będziemy szukać stancji, pomożemy wynająć takie mieszkanie - mówi. Wyprowadzki chcą także sami chłopcy. - Nigdy tu nie wrócimy! - mówią.
- Zbudowaliśmy to własnymi siłami, z myślą że nasi synowie będą to mieli. Teraz musimy odejść. Nie z naszej winy. Musimy zrobić to dla dobra dzieci - mówi pani Marta.