- To podłe i niskie! Tu nie ma, komu myśleć o pacjencie! Myśli się tylko o tym, jak na dyżur następny polecieć i ile kasy się złoi z ludzi! – mówi ostro pani Anna. Kobieta zgłosiła sprawę do prokuratury a sprawą zainteresowała też izbę lekarską, rzecznika praw pacjentów oraz mediów. – Nasze postępowanie ma na celu wykazanie, czy działania lekarzy było prawidłowe - mówi Marek Winnicki z prokuratury rejonowej Białystok – Południe.
Pan Stanisław w zasadzie nie chorował. Miał 71 lat. Boleści brzucha i pleców dostał nagle. Była noc. – Zadzwoniłam na pogotowie, ale tam usłyszałam, że w Wasilkowie, gdzie mieszkamy, jest ambulatorium i to tam musimy się zgłosić. Kiedy tłumaczyłam, że mąż nie potrafi utrzymać się na nogach, pani, z którą rozmawiałam, poleciła mi wezwać taksówkę – opowiada pani Anna. Kobieta poprosiła o pomoc sąsiadów. Ci – jak relacjonuje – dosłownie wlekli jej męża do samochodu.
Dlaczego do mężczyzny nie wysłano karetki?
- Nie jesteśmy w stanie ich wysyłać do każdego pacjenta, który zadzwoni! Tych karetek nie ma aż tyle! Po to są ambulatoria, żeby pacjenci tam przychodzili i korzystali z pomocy lekarskiej – mówi Mirosław Tarasiuk, zastępca dyrektora wojewódzkiej stacji pogotowia ratunkowego w Białymstoku.
Jakiej pomocy mogą się spodziewać, kiedy już się tam zgłoszą? Panu Stanisławowi podano środki przeciwbólowe i zalecano, by następnego dnia zgłosił się do lekarza rodzinnego.
Co ciekawe, wicedyrektor pogotowia nie jest tym wcale zaskoczony. – Proszę pytać NFZ, dlaczego w ramach nocnej i świątecznej opieki zdrowotnej nie możemy kierować na badania! W Wasilkowie nie ma możliwości diagnostycznych poza ręką, słuchawką i ciśnieniomierzem – przyznaje Tarasiuk.
Lekarz rodzinny zdiagnozował u pana Stanisława zapalenie dróg moczowych i przepisał antybiotyk. Dwa dni później sytuacja się powtórzyła: mężczyzna krzyczał z bólu. Pani Anna znów usiłowała wezwać karetkę. I znów odesłano ją do ambulatorium. –Tam zobaczyli mojego męża, który wyglądał jak denat i pytali: „Dlaczego pani pod 999 nie zadzwoniła?!”. A ja na to: „Przecież dzwoniłam!”. Szybko wezwano karetkę, pobrano krew. Mąż był w bardzo ciężkim stanie. Nie mógł nawet ruszyć nogą – relacjonuje pani Anna.
Pana Stanisława z ambulatorium wynoszono na noszach. Trafił na odział ratunkowy do uniwersyteckiego szpitala klinicznego. – Lekarz z SOR wykazał się dużą starannością! Zlecił szeroki panel badań diagnostycznych, które nie wykazały niczego nieprawidłowego – mówi Katarzyna Malinowska-Olczyk ze szpitala klinicznego w Białymstoku.
- Ale przecież były niepokojące wyniki białka i glukozy. Morfologia też nie była najlepsza – wylicza reporterka UWAGI!
- Lekarz na podstawie tych badań nie stwierdził, żeby poszerzenie diagnostyki było potrzebne. Zlecił konsultację urologiczną, która też niczego nie wykazała. Patologicznych nieprawidłowości nie było widać też na USG – odpowiada Malinowska-Olczyk. I opisuje dalszy przebieg wydarzeń: – Pacjent po tym, jak otrzymał silne leki przeciwbólowe powiedział, że czuje się lepiej i chce wrócić do domu. Lekarz sugerował mu, żeby został na poszerzenie diagnostyki, ale pacjent się na to nie zgodził! Powiedział, że nie chce dalszych badań! Że chce wyjść ze szpitala.
Czy pan Stanisław podpisał dokument, w którym poświadczył, że opuszcza szpital na żądanie?
- Z tego, co mi wiadomo, nie – słyszymy.
Po dwugodzinnym pobycie na SORze mąż pani Anny wrócił do domu. Przyjechał taksówką. Była 3 w nocy. Po chwili wydarzyła się tragedia. Doszło do pęknięcia tętniaka aorty brzusznej. - Wił się z bólu, miał martwe oczy. Był nieprzytomny. Zadzwoniłam po pogotowie. Reanimowali go bardzo długo, ale on nie żył – mówi pani Anna.
Wyniki badań, z jakimi jej mąż wrócił do domu, konsultujemy ze specjalistą z pięćdziesięcioletnim stażem, profesorem Krzysztofem Bieleckim. – Na ich podstawie nie postawiłbym rozpoznania, że to był pękający tętniak. Niemniej jest tu starszy pacjent, z bólem promieniującym do kręgosłupa, co oznacza, że dzieje się coś złego. Taki pacjent powinien być obserwowany w SOR-ze albo przyjęty do hospitalizacji. Tym bardziej, że to był SOR szpitala klinicznego uniwersyteckiego – podkreśla profesor Bielecki.
- W naszym odczuciu, szpital nie dopuścił się nieprawidłowości – odpowiada Malinowska-Olczyk.
Podczas realizacji reportażu, okazało się, że prokuratura będzie miała jeszcze jeden wątek do sprawdzenia. - Gdzie ten pacjent zmarł wg. pani? – zagaduje reporterkę wicedyrektor Tarasiuk z pogotowia.
- Z moich informacji wynika, że w domu.
- A z moich, że w szpitalu! Nasz zespół zresuscytował pacjenta i przewiózł go na SOR! My zwłok nie przewozimy. Jeśli resuscytacja jest nieskuteczna, zwłoki zostają w domu – przekonuje Tarasiuk.
- Bardzo długo reanimowali męża, ale on nie żył. Widziałam to ja i moi sąsiedzi. Lekarz, który był z ratownikami, powiedział mi: „Zrobiliśmy wszystko, ale on się nie odzywa do nas”. To był martwy człowiek – odpowiada pani Anna.
W akcie zgonu w rubryce „miejsce zgonu” wpisano jednak: Białystok. Dlaczego?
- Ja tego nie wiem! Ja wielu rzeczy nie rozumiem. Mój mąż zmarł w domu! – załamuje ręce pani Anna.
W tej sprawie nikt nie ma sobie nic do zarzucenia.
Pan Stanisław zostawił w żałobie żonę i trójkę dzieci, w tym chorego na zespół Downa syna. To on najbardziej przeżywa śmierć ojca.