Miał zakrwawione ręce. Mówił, że zrobił coś złego

TVN UWAGA! 169278
- Normalny człowiek zabija dziecko, które kocha nad życie. Tylko diabeł mógł coś takiego wymyślić – mówi matka pięcioletniej dziewczynki, którą zamordował ojciec.

Zwłoki znaleźli turyści. – Widok był tragiczny. Nie mogliśmy uwierzyć, że ktoś w tak bestialski sposób mógł zabić dziecko – mówią policjanci, którzy zostali wezwani na miejsce kaźni. Od prokuratury dowiadujemy się, że dziewczynka zmarła nagle w wyniku silnych uderzeń w głowę. Prawdopodobnie uderzeń kamieniem. Ojca dziewczynki policjanci zatrzymali obok mieszkania, w którym wynajmował pokój. Nie stawiał oporu. - Miał zakrwawione ręce. Mówił, że zrobił coś złego – relacjonują funkcjonariusze. O śmierci córki, matka dowiedziała się od dwóch psycholożek, które przyszły do jej domu. – Kiedy tylko je zobaczyłam, zaczęłam wyć – mówi kobieta. Prowadząca sprawę Ewa Burdzińska z prokuratury rejonowej Gdańsk Oliwa nie ma wątpliwości, że to historia, której nie będzie w stanie już nigdy zapomnieć. - Jeśli jest piekło na ziemi, na pewno przechodzi je teraz kobieta tej dziewczynki – mówi Burdzińska.

Zamiennik: narkotyki

Po stracie córki, matka przyjmuje silne leki uspokajające, jest pod stałą opieką terapeutów. Ze spokojem opowiada, że przez sześć lat nie mogła zajść w ciążę. Kiedy w końcu urodziła córkę, miała 39 lat. - Mariusz się wyprowadził z domu jak malutka miała pół roku. Przestraszył się odpowiedzialności. Kiedy odchodził od nas obiecał, że zawsze będzie nas wspierał. I tak było: ona kochała jego, on - ją. Była jego oczkiem w głowie – opowiada. Ojciec dziewczynki przyjechał do Gdańska po studiach i zajął się telemarketingiem, gdzie wkrótce został kierownikiem zespołu. Żeby nie tracić kontaktu z córką, wynajął pokój w mieszkaniu nieopodal jej domu rodzinnego. - O dziecku mówił zawsze z miłością, ciepłem. Kiedyś pokazywał mi jej zdjęcia – opowiada Arkadiusz Basiaga, współlokator Mariusza L. Dowiadujemy się jednocześnie, że niemal każdego wieczoru, mężczyzna pił alkohol. - Zwykle ok. 23 wracał z pracy i szedł po piwo. Butelek w jego pokoju było sporo. Ostatnio to się uspokoiło, myślałem że może przystopował. A okazało się, że wprowadził zamiennik: narkotyki – mówi Basiaga.

Mariusz nie był sobą

- To spadło na nas nagle. Był wtorek. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam, że Mariusz nie jest sobą – wspomina matka dziewczynki. - Dziecko płakało. Zaczęłam rozmawiać z Mariuszem. Powtarzałam: „Co się z tobą dzieje?” – opowiada kobieta. Dziwne zachowanie mężczyzny zaniepokoiło jego matkę. To ona umówiła syna na wizytę u lekarza, która jednak nie doszła do skutku. – Mariusz nie był sobą. Nagle wpadł do gabinetu jakiegoś obcego lekarza i zrobił awanturę. Jego matka wstydziła się za niego, złapała go za rękę i zabrała – wspomina matka dziewczynki. O Mariuszu L. mówi: „Był otępiały, mówił od rzeczy. W takim stanie nie mógł pójść do pracy”. Kobiety wezwały pogotowie. Pojawienie się ratowników medycznych, mężczyzna przyjął z irytacją. Twierdził, że nie brał narkotyków. – Przeraził się dopiero, kiedy powiedzieliśmy mu, że po takich środkach może wystąpić zatrzymanie oddechu, krążenia a potem zgon – relacjonuje ratownik medyczny Daniel Bela. W ten sposób Mariusz L. trafił na oddział toksykologii jednego z trójmiejskich szpitali. Jego matka jak i była partnerka były przekonane, że odtruwanie organizmu potrwa co najmniej kilka dni. – Miał urojenie, że go tam zamkną. Twierdził, że go głodzą. Ostatecznie sam wypisał się ze szpitala. Miał prawo – mówi matka dziewczynki. Mariusz L. był w szpitalu niespełna dobę. Terapeuta z Centrum Interwencji Kryzysowej w Gdańsku nie ma wątpliwości, że to zbyt krótko. - Kiedy wyczyścimy organizm z działania środków toksykujących, po jakimś czasie przychodzi głód. Należy się spodziewać, że drugi, trzeci dzień abstynencji będzie najtrudniejszy. Wtedy człowiek może zachować się kompletnie nieracjonalnie – mówi Krzysztof Sarzała. - Będziemy pytać biegłych spoza Trójmiasta, czy nie należało zastosować środków przewidzianych w ustawie o ochronie zdrowia psychicznego, kiedy lekarz może podejmować decyzje wbrew woli pacjenta – zapowiada prokurator Burdzińska.

Zgasła czerwona lampka

Po wyjściu ze szpitala Mariusz L. poszedł do przedszkola po swoją pięcioletnią córkę. Pojechali razem do nadmorskiego parku w Gdańsku Brzeźnie. – Kiedy się o tym dowiedziałam, nawet się ucieszyłam. Pomyślałam: „O stęsknił się za dzieckiem, jest ładna pogoda, poszli na spacer”. Zgasła mi czerwona lampka – mówi matka dziewczynki. Po chwili jednak się przestraszyła. Wsiadła w samochód i pojechała szukać córki. Bez skutku. – Nie było ich na placu zabaw, gdzie zawsze się bawili. Swojej mamie Mariusz powiedział, że Milenka uciekła w parku. Było mi jej szkoda. Myślałam, że pewnie jest jej zimno, jest głodna. Ale uspokajałam się, że zaraz ktoś ją znajdzie i powiadomi policję. Sama nie przeczesywałam lasu, a powinnam! Krzaczek po krzaczku – rozpacza kobieta. Kilka godzin później media w całym kraju obiegła informacja, że w Gdańsku ojciec zamordował córkę. - Uważam, że wtedy, kiedy to się zdarzyło jego mózg nie funkcjonował właściwie. Mógł mieć omamy, iluzje – mówi psychiatra, Grzegorz Skoczkowski. Prokuratura postawiła Mariuszowi L. zarzut zabójstwa. Być może zostanie on rozszerzony o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Mężczyzna przebywa w areszcie, gdzie jest poddawany wnikliwej obserwacji lekarzy. Prokuratura zleciła w tej sprawie szereg badań mających ustalić, czy mężczyzna podczas zabójstwa był pod wpływem narkotyków.

podziel się:

Pozostałe wiadomości