W piątkową noc mieszkańców Zgierza obudziły strażackie syreny. W ogniu stało prywatne składowisko. Pożar objął kilkadziesiąt tysięcy ton plastikowych odpadów.
Pożar można było przewidzieć?
Nad Zgierzem zawisła chmura toksycznych gazów, a niezwykle trudna akcja gaśnicza trwała kilka dni. O dziwo, przybyłych na miejsce urzędników i funkcjonariuszy pożar nie zaskoczył.
- Przewidzieliśmy to rok wcześniej, bazując na naszym doświadczeniu. Od kiedy zobaczyliśmy, jak to wygląda, wiedzieliśmy, że żadnego recyklingu nie będzie – przyznaje Krzysztof Wójcik, dyrektor Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Łodzi.
Inspektorat wysyłał zawiadomienia w tej sprawie już w zeszłym roku.
- Wysłaliśmy je do wszystkich możliwych organów, od starosty zgierskiego po straż pożarną. Powiadomiliśmy również prokuraturę ws. nielegalnego, transgranicznego, przemieszczania odpadów. Nielegalnego, bo firma nie miała jeszcze zezwolenia, a przemieszczała odpady. Znaleźliśmy również odpady, które nie powinny się tam znaleźć. Chodzi o odpady komunalne – śmierdzące i cieknące – wskazuje Wójcik.
Podobnie wypowiadają się strażacy, którzy już w 2017 roku mieli zastrzeżenia do składowiska.
- Pierwsza nasza kontrola została przeprowadzona w czerwcu 2017 roku. Była decyzja, żeby rozlokować ten materiał równomiernie i w pewnych odległościach od siebie. Niestety, nie zostało to zrobione. Znając statystyki pożarowego tego typu obiektów, wiedzieliśmy, że może dojść do czegoś takiego – mówi Zbigniew Grzelak, komendant powiatowy straży pożarnej w Zgierzu.
- Od mniej więcej dwóch lat, kiedy Chiny zamknęły się na rynek surowców wtórnych pochodzących z Europy, zaczęły się problemy w Polsce. Nasi przedsiębiorcy zakładają firmy i zaczynają ciągnąć odpady z krajów, które muszą się ich pozbyć – zaznacza Wójcik.
Inspektor Wójcik od lat śledzi firmy, które pod pozorem recyklingu groźnych odpadów sprowadzają je do Polski z zachodniej Europy, za każdą tonę dostają do 300 zł. Po wielu miesiącach zalegania śmieci na składowisku, często dochodzi do tajemniczych pożarów.
„Niebezpieczne miejsce”
Choć firma, która przywiozła do Zgierza śmieci zapewniała, że posiada maszynę do recyklingu i lada chwila rozpocznie produkcję, inspektorzy wątpili, czy ta kiedykolwiek nastąpi. Widząc rosnące góry śmieci, zrobili wszystko, by nie dopuścić do katastrofy.
- W zeszłym roku występowaliśmy do starosty zgierskiego z wnioskiem o niewydawanie zezwolenia, bo to miejsce jest dość niebezpieczne. Mamy w sąsiedztwie zakład dużego ryzyka, starostwo nie zgodziło się z naszym wnioskiem i niejako zalegalizowało ten proces – mówi Wójcik.
Władze Zgierza ostrzegały
Przed najgorszym ostrzegali nie tylko inspektorzy ochrony środowiska, ale też miejskie władze, które dziś muszą zmagać się ze skutkami pożaru.
- Podejmowałem działania, żeby nie wydawać decyzji na gromadzenie odpadów - mówi Przemysław Staniszewski, prezydent Zgierza.
- Gromadzenie tych odpadów rozpoczęło się przed uzyskaniem pozwolenia. To już powinno zastanowić – dodaje Bohdan Bączak, wiceprezydent Zgierza.
Urzędnicy nie mają sobie nic do zarzucenia
Jak to możliwe, że zgierski starosta – mimo alarmujących sygnałów – zgodził się na składowanie toksycznych śmieci. Urzędnik do dziś uważa, że błędu nie popełnił.
- To nie była przesłanka do wydania decyzji odmownej. Zrobiliśmy wszystko, co było do zrobienia – mówi Bogdan Jarota, starosta zgierski.
Nie tylko urzędnicy starosty zlekceważyli alarmujące sygnały. Inspektor Wójcik próbował zainteresować problemem groźnego składowiska także nadzór budowlany. Bez skutku.
- Przeczytałem pismo od inspektoratu. Stwierdziłem, że dotyczy ono elementów, które wykraczają poza przepisy prawa budowlanego, jeśli chodzi o działalność inspektora nadzoru budowlanego. I tyle – mówi Jarosław Karolewski, Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Zgierzu. I dodaje. - Kontrolowaliśmy te obiekty, prowadziliśmy nawet postępowanie w tej sprawie i mam orzeczenie techniczne, z którego wynika, że tam nie ma w ogóle odpadów.
Śledztwo
Łódzka prokuratura do dziś prowadzi śledztwo w sprawie nielegalnego importu odpadów, a po wybuchu pożaru wszczęła kolejne – dotyczące ich podpalenia.
Właściciel firmy, która przywiozła śmieci zeznał w prokuraturze, że nie miał z pożarem nic wspólnego. Udało nam się do niego dodzwonić.
Dlaczego początkowo składował odpady bez stosownego zezwolenia?
- To były tylko dwa tygodnie, kiedy wiedziałem, że decyzja jest w toku. To teren, który był od dawna przeznaczony pod działalność związaną z gospodarką odpadami – mówi Artur Kurzyk, prezes firmy Green Tec. Solutions sp. z o.o.
Dlaczego odpadów przez rok nie udało się przetworzyć?
- Dlatego, że linia była budowana. Ta linia będzie miała duża wydajność, żaby nakarmić maszynę będę potrzebował na godzinę około trzy tony surowca – mówi Kurzyk. I przyznaje. - Na placu monitoringu nie było. Była ochrona. Nie zakładałem, że ktoś przyjdzie i mi to podpali, że ktoś będzie zainteresowany pozbawieniem mnie tego majątku.
Kurzyk składa też deklarację.
- Firma ufunduje 20 tys. zł nagrody w zamian za przyczynienie się do skutecznego odnalezienia podpalacza. Dla mnie to jest również ogromna tragedia – mówi.
„Prościej jest się pozbyć problemu”
- W nieoficjalnych i oficjalnych rozmowach wielokrotnie mówiłem, że to jest kwestia czasu, kiedy to spłonie. Od 1 maja, kiedy skończyła się już decyzja starosty on [przedsiębiorca – red.] powinien ponosić opłaty podwyższone, za każdy dzień składowania. To jest taka forma sankcyjna, kara za składowanie odpadów. Każdy dzień składowania to jest kilkadziesiąt tysięcy złotych. Prościej jest się pozbyć problemu w ten sposób. Jestem o tym przekonany i mówię to z pełną odpowiedzialnością, że przypuszczam na 90 procent, że to nie był czysty przypadek, nie był to samozapłon – kwituje Wójcik.