Koszmar w domu dziecka w Kłodzku? „Baliśmy się o tym mówić”

TVN UWAGA! 350802
Krzyki, przemoc, znęcanie psychiczne, kary i odbieranie prezentów. Tak według byłych wychowanków domu dziecka w Kłodzku wyglądała ich codzienność. Dramat dzieci miał trwać latami. Dlaczego, mimo kontroli, nikt nie reagował?

„Ogromna trauma”

Byli wychowankowie domu dziecka w Kłodzku opublikowali w sieci list z apelem, aby po latach w końcu ktoś ich wysłuchał.

Impulsem była skarga złożona do starostwa przez jedną z pracownic na nadużycia finansowe, do których miało dochodzić placówce. Wychowankowie twierdzą, że zarzuty są prawdziwe, a oni byli pozbawiani prezentów, ubrań i pieniędzy z kieszonkowego. Dzieciństwo w domu zarządzanym przez Monikę Ś. miało też być pasmem upokorzeń i cierpienia.

- [Pani dyrektor] była zimną kobietą. Zawsze patrzyła na nas z góry. Nigdy nie miałam takiego poczucia, że mogę przyjść i z nią porozmawiać. Wszystko było załatwiane krzykiem – mówi anonimowo jedna z wychowanek placówki.

- Byłam świadkiem, jak ubliżała dzieciom. Mówiła: „jesteś nikim”, „nigdy nic nie osiągniesz”, „jesteś zerem”. Na pewno to nie jest dom, nigdy bym go tak nie nazwała – mówi pani Marta, była wychowawczyni w ośrodku.

- Lata spędzone w tym domu dziecka były ogromną traumą. Na samą myśl, że teraz są tam dzieci, które muszą przejść to samo… Nie mogę sobie tego poukładać w głowie – przyznaje pani Anna.

Przemoc w domu dziecka?

Kobieta jest jedna z autorek listu. W placówce spędziła 11 lat.

- Byłam bita. Zaczęłam uciekać z domu dziecka. Nie było mnie tam tydzień, kiedy wróciłam, dostałam od pani Moniki po du…, zostałam wyszarpana za uszy – opowiada pani Anna.

Byli wychowankowie twierdzą, że przemoc fizyczna i psychiczna była wszechobecna. Mieli jej doświadczać także od części wychowawców, którzy pozwalali, by dzieci karciły się też wzajemnie.

Jedna z bohaterek reportażu, pani Małgorzata odbywała w domu dziecka praktyki studenckie.

- Byłam świadkiem sytuacji, w której dzieci źle się zachowywały. Wychowawca po prostu zawołał starszą grupę chłopców, żeby zajęli się „gówniarzem”. Starszaki zamknęli się z dzieciakiem w pokoju, słychać było tłuczenie, krzyki, płacz. Po chwili chłopcy dumnie wyszli i mówią: „Już jest porządek, będzie grzeczny” – wspomina kobieta.

- Słyszałam wypowiedzi wychowawców, że to są debile, że tutaj bez leków to się nie da. Że tutaj nie wystarczy tylko rozmowa dyscyplinująca, tylko „debila trzeba znów zamknąć w ośrodku” – dodaje.

Dzieciom podawano leki?

Inna była wychowanka, pani Katarzyna, nie przyjmowała leków, ale podawano je jej bratu, który miał zaburzenia zachowania. Jak mówi, chłopiec miał reagować agresją, bo tęsknił za matką.

Gdy wszedł na dach, przewieziono go do szpitala psychiatrycznego z podejrzeniem próby samobójczej. We wypisie zlecono podawanie mu doraźnie leku na uspokojenie oraz psychoterapię. Pani Katarzyna twierdzi, że terapeuta z jej bratem nie pracował, za to podawano mu silne leki psychotropowe.

- Depakinę trzy razy dziennie, a Neurotrop dwa razy dziennie, czyli pięć tabletek dziennie. To była norma. Wtedy miał 12 lat, można powiedzieć, że przez to on nie funkcjonował, nie było go tam, był wyłączony, bo był nafaszerowany lekami – wspomina kobieta.

Po dwóch miesiącach przyjmowania leków, 12-letek miał zacząć źle się czuć.

- Doszło do zatrucia organizmu. Trafił do szpitala i rozpoznanie było w kierunku toksycznego działania leku Neurotop, czyli gorączka, wysypka, zapalenie wątroby – opowiada. I dodaje, że po powrocie ze szpitala, jej bratu przestano podawać leki.

- Nagle się okazało, że już nie trzeba - mówi pani Katarzyna.

- Pamiętam jeden taki przypadek, nie było to na mojej zmianie, ale dziecko dostało zapaści po lekach. Nie potrafię podać powodu, czy dawka była za duża, czy to była pomyłka – mówi Danuta Lisota, była wychowawczyni domu dziecka.

Brak pomocy psychologicznej

W placówce przez lata nie było zatrudnionego psychologa. Byli wychowankowie twierdzą, że wiele razy nie mieli do kogo zwrócić się po pomoc. Kiedy nie radzili sobie emocjonalnie ze swoimi problemami, byli pozostawieni sami sobie.

- Miałam pod opieką dziewczynkę, to była akurat nastolatka. I ona opowiadał mi o tym, jak jej jest źle w tym domu dziecka. Mówiła, że ma już dosyć. Pokazywała, jak sama okaleczała się na brzuchu - wspomina pani Małgorzata, była wychowawczyni.

- Byłam z tym u pani dyrektor, która powiedziała mi, że „ona sobie ją zawezwie”. No i później to dziecko miało do mnie żal, bo rozmowa z panią dyrektor wyglądała tak, że powiedziała jej, że ona sobie nie życzy takiego samookaleczenia. Miała kazać się tej dziewczynce rozebrać, prawie zupełnie do naga, żeby obejrzeć, w których miejscach i jak się okalecza. Miała grozić jej, że za takie zachowania będzie przeniesiona do innego domu dziecka - opowiada kobieta.

Dyrektorka: Być może to spisek

Dyrektorka domu dziecka zgodziła się na rozmowę z nami. Pomimo wielu poważnych zarzutów ze strony byłych wychowanków i wychowawców twierdzi, że przez niemal 14 lat swojej pracy wzorowo wywiązywała się ze swoich obowiązków i dbała o dobro dzieci. I robi tak do dziś.

- Ta praca to jest całodobowe zarządzanie domem dziecka. Ja tą pracą żyję cały czas. Jestem oddana dzieciom - zapewniła Monika Ś.

Podczas rozmowy z reporterką Uwagi!, dyrektorka zaprzeczyła zarzutom, że w ośrodku miała być stosowana przemoc fizyczna czy psychiczna.

- Ewentualnie może, jak była taka sytuacja, że dziecko wpadło w szał, to przytrzymałam rękę, ale to nie było bicie, znęcanie się, tylko po prostu dla bezpieczeństwa dziecka, odizolowanie - tłumaczy kobieta.

Reporterka Uwagi! zapytała również o to, jak w ośrodku wyglądała sytuacja związana z leczeniem psychiatrycznym dzieci.

- W momencie, kiedy wychowawca, pedagog, czy inny pracownik zgłasza problemy z dzieckiem, my to wszystko głęboko analizujemy - mówi Ś.

Dyrektorka domu dziecka odparła również zarzut, jakoby w ośrodku leki psychotropowe były traktowane jak środek wychowawczy.

- Jest mi trudno ocenić, jaki jest cel rzucania tylu zarzutów i tylu oskarżeń w moim kierunku. (…) Być może to jest jakiś spisek ludzi dorosłych, a dzieci zostały w to po prostu wmanipulowane - uważa.

„Baliśmy się o tym mówić”

Byli wychowawcy, do których dotarliśmy, zaprzeczają, by wychowankowie mieli być przez kogokolwiek inspirowani. Twierdzą, że osoby, które miały dobry kontakt z dziećmi, były zwalniane albo same odchodziły z pracy, bo już nie wytrzymywały. Według ich relacji, dyrektorka rządziła twardą ręką, stosowała mobbing i zastraszała. Dlatego przez lata milczeli i nie reagowali na krzywdę dzieci. Do dziś mają z tego powodu wyrzuty sumienia.

- Te dzieci nie miały żadnych wzorców. Myślę, że czuły się bardzo zagubione, nie zapewnialiśmy im żadnego bezpieczeństwa, poczucia stabilizacji. Miały powielone te wzorce, które miały w domach - przyznaje Marta Miszczuk, była wychowawczyni.

„Dzieci mówiły: Pani dyrektor śmierdzi alkoholem”

Według relacji byłych wychowawców, dom dziecka przez lata skrywał jeszcze jedną mroczną tajemnicę.

- Pani dyrektor miała problem. Słychać było z gabinetu wyzywanie tam kogoś na cały głos. Już było wiadomo. Oho, popłynęło - mówi anonimowo jedna z byłych wychowawczyń.

- Dzieci przychodziły i mówiły: „Pani dyrektor śmierdzi alkoholem”. Myśmy mówiły: „Nie, pani dyrektor źle się czuła i krople wypiła”. Co miałyśmy mówić? - przyznaje inna była wychowawczyni i dodaje: - Chociaż teraz bardzo żałuję, bo trzeba było zadzwonić i zakapować.

„Nie było żadnych sygnałów”

Wychowawcy przez lata milczeli, ale przecież dom dziecka podlegał nadzorowi. Kontrole przeprowadzał urząd wojewódzki, starostwo i centrum pomocy rodzinie. Ich zakres dotyczył nie tylko analizy dokumentów i finansów, ale także przestrzegania standardów opieki nad dziećmi.

- Kontrole, które były przeprowadzane przez starostwo, nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Według naszych informacji, nie działo się tam nic złego - mówi wicestarosta Małgorzata Jędrzejewska-Skrzypczyk.

- Przez lata funkcjonowania tej placówki nie wpływały żadne skargi, że jest coś nie tak. Gdyby był jakikolwiek telefon, nawet anonim, to zawsze reagujemy - twierdzi Aneta Skórzewska, zastępca dyrektora Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Kłodzku.

Innego zdania jest jedna z byłych wychowawczyń.

- do centrum pomocy rodzinie trafił anonim, żeby pomóc tym dzieciom, bo dzieje się źle, a pani dyrektor nadużywa alkoholu. To było w 2010, 2011 roku - mówi kobieta.

„Coś na pewno nie zadziałało”

Monika Ś., dyrektorka placówki, zaprzecza, że ma problem z alkoholem.

- Teraz to już można mi wszystko zarzucić - mówi dyrektorka kłodzkiej placówki. - Swego czasu miałam takie kontrole, bo dochodziły do instytucji takie sygnały, że przychodzę do pracy po spożyciu alkoholu. Miałam niekontrolowane przyjazdy różnych instytucji i nie zostało to potwierdzone.

- Pan dyrektor PCPR-u faktycznie pojawił się w placówce, ale nic się potem nie działo. To było też tak trochę zamiatane pod dywan, ponieważ pan dyrektor PCPR-u, jak i pan starosta, to są po prostu koledzy. (…) Na tej zasadzie to wszystko działało - uważa była wychowawczyni.

Jak to możliwe, że przez tyle lat nikt nie pomógł dzieciom z domu dziecka w Kłodzku?

- Jest mi bardzo przykro, bardzo. I uważam to za coś osobistego. Wydawało mi się, że wszystko było pod takim nadzorem, że to nie miało prawa się wydarzyć. Coś na pewno nie zadziałało - mówi wicestarosta Jędrzejewska-Skrzypczyk.

Dyrektorka domu dziecka została odwołana ze stanowiska. A zarzuty fizycznego i psychicznego znęcania się nad wychowankami oraz nieprawidłowości finansowych w placówce bada prokuratura.

podziel się: