Król polskiej piosenki

Żył jak król. Był entuzjastycznie przyjmowany przez publiczność. Miał ogromne powodzenie. Mówili o nim - facet nie do zdarcia. Bajkowa kariera na estradzie skończyła się jednego feralnego dnia, kiedy na pasach potrącił go samochód.

Urodzony w 1928 r. we Lwowie Janusz Gniatkowski w latach 50. i 60. był jednym z najpopularniejszych polskich piosenkarzy. U szczytu swojej kariery grał po kilkaset koncertów w roku, składał autografy na mankietach koszul, zapełniał wanny kwiatami od fanów. Śpiewał w wielu językach i odwiedził wiele krajów. Nazywano go polskim Bingiem Crosbym. - Gdy na występy przyjeżdżał Gniatkowski, w mieście było święto – wspomina Marek Gaszyński, dziennikarz muzyczny. – Po koncercie zawsze wielkie brawa, bisy. A przy tym to nie była kapryśna gwiazda, był skromny. Jego wielkie przeboje – ”Appassionata”, ”Bella Donna”, ”Kuba” i wiele innych – są znane do dziś. Najczęściej rozbrzmiewają na weselach i koncertach życzeń. Ale przecież nie tylko. - To, że był gwiazdą, docierało do mnie pośrednio – mówi Dariusz Kordek, aktor i piosenkarz. - Gdy śpiewałem Appassionatę, od razu była rozpoznawana, szczególnie przez starszych słuchaczy. Z różnymi sytuacjami ta piosenka w ich życiu się wiązała – ktoś się przy niej spotykał, poznawał, zakochiwał, oświadczał i robił inne przyjemne rzeczy. W latach 60. pan Janusz poznał 15 lat młodszą od siebie Krystynę Maciejewską. Szybko rozpadły się ich poprzednie związki i stali się nierozłączną parą zarówno na estradzie jak i w życiu. W dalszym ciągu mieli ogromne powodzenie na scenie. - Był ciągle młyn, jak się wracało z zagranicy, to się jechało w Polskę – opowiada Krystyna Maciejewska. – Nie mieliśmy przerwy. Dopiero wypadek. Do tragedii doszło w 1991 roku. Zaledwie 50 metrów od domu. Przechodzącego na pasach Janusza Gniatkowskiego potrącił samochód. Lekarze nie dawali mu większych szans – powiedzieli, że takie urazy głowy widują tylko na sekcjach. Pan Janusz dwa miesiące był w śpiączce, potem dwa lata spędził w różnych szpitalach. Do pełnego zdrowia już nie wrócił. Z trudem chodzi, ma kłopoty z pamięcią. - Odwiedziłem Janusza, przedstawiłem się –Andrzej Dyszak, przyjaciel i muzyk zespołu Janusza Gniatkowskiego opowiada o jego pierwszych miesiącach po przebudzeniu ze śpiączki. – Przyglądał mi się, po trzech minutach opuścił głowę. Widziałem, że chciał sobie przypomnieć. Ale już nie podniósł głowy. Był gdzieś bardzo daleko. Siła woli i pragnienie życia, które towarzyszyły mu cały czas, zwyciężyły. Janusz Gniatkowski na estradę już nie wrócił, ale z wielkiej opresji udało mu się wyjść. Mimo słabości, wciąż cieszy się życiem u boku ukochanej osoby. - Normalny człowiek by padł, a on ciągle walczy – mówi Krystyna Maciejewska. – To, że żyjemy w odosobnieniu, co jest naszym wyborem, jest dla nas bolesne. Każde spotkanie z ludźmi jest dla niego wielką przygodą. Kochał ludzi, wychodził do nich i nigdy nie zamykał się przed wielbicielami. Nigdy nie było granicy – gwiazda i szary człowiek. Już we wrześniu w Poraju pod Częstochową, gdzie pan Janusz i pani Krystyna mieszkają, odbędzie się festiwal piosenek Janusza Gniatkowskiego, który przygotowują jego przyjaciele. Będzie to hołd dla tego artysty, którego tak brutalnie doświadczyło życie, a zarazem przypomnienie jego twórczości.

podziel się:

Pozostałe wiadomości