Krzysztof Krawczyk swoją wielką karierę zaczynał w zespole ubranych w żaboty przystojnych wąsaczy w stylu czterech muszkieterów, który nazwę wziął jednak z całkiem innej epoki. Trubadurzy powstali w 1963 r. Podbijali serca ujmującymi uśmiechami i równie pogodnymi piosenkami. - Jako przystojny młodzieniec miał niebywałe powodzenie u dziewczyn – mówi Ryszard Poznakowski, muzyk, współtwórca Trubadurów. – Pozostała część też nie narzekała. Graliśmy i bawiliśmy się, dzień w dzień, noc w noc. Mijały lata, Krawczyk zdecydował się na solową karierę. To był strzał w dziesiątkę. W połowie lat 70. moda na takie zespoły, jak Trubadurzy minęła, popyt był za to na piosenkarzy, którzy w blasku festiwalowych jupiterów wyśpiewywali przeboje, roznoszone w eter przez radio. Piosenki Krawczyka na okrągło dobiegały wtedy z głośników. W końcu piosenkarz zapragnął spróbować szczęścia w Ameryce. Pojechał na koncerty, i postanowił zostać. - Widziałem jego występ w Buffalo – mówi Tadeusz Drozda, aktor, kabareciarz i przyjaciel Krzysztofa Krawczyka. – Trzygodzinny show – zaczął po angielsku. Myślałem, że go tam rozerwą. Po koncercie menadżer powiedział do Krzyśka: ”We call you!”. I tyle trwała tam jego kariera. Artysta występował głównie w nocnych klubach w Las Vegas. Nie stronił od alkoholu i uzależnił się od leków. Razem z żoną Ewą zamieszkał w końcu Chicago. Czasy świetności minęły, śpiewał tylko w małych klubach polonijnych, a dla podratowania budżetu podejmował prace dorywcze. - Z lekomanią był taki problem, że mój lekarz sam był lekomanem i dawał mi w zastrzykach środki, które preparował – opowiada Krzysztof Krawczyk. – Dawały mi energię, ale działały tylko jakiś czas. W końcu Ewa nie pozwoliła mi wziąć zastrzyku, powiedziała – walnij sobie koniaczek przed koncertem. I stwierdziłem, że mogę grać i na trzeźwo, i po małym koniaczku. Ewa jest moją lekomanią do dziś. Nienajlepiej układające się życie w USA skłoniło Krawczyka do powrotu. Mimo że nie było go w kraju 10 lat, został bardzo ciepło przywitany przez polską publiczność. Niestety, nie poszły za tym kolejne propozycje. Piosenkarz związał się na kilka lat z branżą disco polo, co pozwoliło mu przetrwać trudne czasy, ale przykleiło do niego tytuł „króla kiczu”. - Jak Krawczyk nagrał coś nowoczesnego, to mówili – o, nie, to nie to, jak coś klasycznego – o, nie, to już było – tłumaczy powody, dla których zaczął śpiewać w programie Disco relax. – Ale nie było ani jednej mojej piosenki, którą można by nazwać kiczem muzycznym, żadnych ”Majteczek w kropeczki”. Bregović lubił się szczycić, że jest the king of kitsch, ja mu mówiłem, że jestem the king of kitchen, królem kuchni. Wielki come back Krawczyka nastąpił, gdy zaśpiewał z szalenie w połowie lat 90. popularnym w Polsce Goranem Bregoviciem. Potem popularność dawnego gwiazdora zaczęła rosnąć w tempie oszałamiającym chyba dla niego samego. Najdziwniejsze było to, że z pamiętanym z występów w białym garniturze z lamowanymi klapami piosenkarzem zapragnęli występować artyści młodego pokolenia, grający rocka i nowoczesną muzykę klubową i pop - Andrzej Smolik, Piasek, Edyta Bartosiewicz, Muniek Staszczyk, Norbi. - To normalny, ciepły facet – mówi Norbi. – Nie gwiazdoruje, tylko śpiewa dla ludzi. Wcale się nie zestarzał, wąsy mu tylko urosły. I chodzi bez tłumu ochroniarzy, którzy nie pozwalają fanom sięgać po autografy. Pomimo, że Krzysztof Krawczyk nagrał już 52 płyty i skończył właśnie 60 rok życia, nie wybiera się na emeryturę. Jak mówi, przed nim jeszcze wiele pomysłów na kolejne płyty i koncerty. Jedyne, z czego już zrezygnował to biznesy i kolejne małżeństwa. - Wydoroślał, stał się rodzinny – mówi Ryszard Poznakowski. – Kiedyś nie można go było zatrzymać w biegu. A teraz jest stateczniejszy. I tak powinno być.