Ile warte jest życie pacjenta?

TVN UWAGA! 144943
Wypadek ośmioletniego Bartka wstrząsnął całą Polską. Potrącony przez dwa auta chłopiec w bardzo ciężkim stanie został przetransportowany śmigłowcem do Centrum Urazowego we Wrocławiu. Na miejscu ratownicy dowiedzieli się, że szpital nie przyjmie dziecka, musieli lecieć do innej placówki. Niestety, Bartek zmarł. Dyrekcja szpitala ubolewa i twierdzi, że doszło do błędu, ale to nie pierwszy błąd tego szpitala przypłacony życiem.

Ośmioletni Bartek bawił się z kolegami na podwórku, chciał przebiec przez jednię w niedozwolonym miejscu, doszło do tragedii. Niemalże w jednej chwili potrąciły go dwa auta. Aby ratować jego życie, ratownicy z lotniczego pogotowia mieli jak najszybciej przewieźć chłopca do Uniwersyteckiego Szpitala we Wrocławiu – placówki, która 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu ma być gotowa do przyjęcia najciężej rannych pacjentów

- Ratownik z pokładu informuje centrum urazowe, informuje szpitalny oddział ratunkowy, że leci, opowiada precyzyjnie o stanie tego dziecka, są pytania ze strony centrum urazowego. Lecimy w pełnym przekonaniu, że oddział jest gotowy na przyjęcie pacjenta – mówi Robert Gałązkowski, dyrektor Lotniczego Pogotowia Ratunkowego .

Na płycie lądowiska rozegrał się kolejny dramat – lekarze ze szpitala odmówili przyjęcia dziecka.

- Jeżeli tutaj dostajemy informację, że ten pacjent nie zostanie odpowiednio zaopatrzony, to znaczy, że musimy lecieć gdzieś, gdzie zostanie odpowiednio zaopatrzony. Szkoda, że ta informacja dociera do nas po wylądowaniu przed szpitalem, który jest od tego, żeby takie zabezpieczenie dać – dodaj Robert Gałązkowski, dyrektor Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Zobacz reportaż:

TVN UWAGA! 1345272

Dyrekcja tłumaczyła to brakiem drugiego neurochirurga i na stronie internetowej szpitala zamieściła oświadczenie: „pacjent miał szanse na przeżycie jedynie po przeprowadzeniu pilnej interwencji neurochirurgicznej, co było najszybciej możliwe w 4 Wojskowym Szpitalu Klinicznym”. Dzień później oświadczenie usunięto, a szpital zmienił stanowisko.

Okazuje się, że takie sytuacje we wrocławskim szpitalu zdarzają się częściej. Anonimowo zgodził się porozmawiać z nami pracownik wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Dolnośląskim Urzędzie Wojewódzkim.

- Już nie dziwi to, że karetki systemowe, które przywożą pacjentów do szpitala czasami stoją na podjeździe z pacjentami dwie, trzy godziny. Powinni być przyjmowani natychmiast, ale tak się nie dzieje. Ostatnio mięliśmy przypadki, kiedy karetki z całego województwa czekały po sześć, osiem godzin, bo nikt nie chciał ich przyjąć – wyjawia.

Rok temu do szpitala Uniwersyteckiego w ciężkim stanie trafił 25-letni Damian po próbie samobójczej. I tym razem lekarz odmówił pomocy i odesłał pacjenta do innego szpitala, niestety nie udało się go już uratować. Lekarz stracił pracę.

- Syn zmarł następnego dnia. Ordynator SOR-u bronił swojego podopiecznego, że nie powinno się tak stać, ale podjął słuszną decyzję, o tym żeby odesłać syna do innego szpitala. Życie ludzkie powinno się ratować. Lekarze nie są bogami, żeby podejmować decyzje, że ten dzisiaj, a ten jutro – mówi Dorota Wąsek, matka Damiana.

Doniesienie w tej sprawie złożył 4 Wojskowy Szpital Kliniczny we Wrocławiu, gdzie trafił 25-latek. Śledztwo jest w toku. Rodzice trzymiesięcznej Wiktorii, która urodziła się w Szpitalu Uniwersyteckim również zawiadomili prokuraturę o przestępstwie. Córka bez ich wiedzy i zgody została przewieziona do innego szpitala. Co więcej dziewczynka miała sepsę, a rodzice otrzymywali informacje od lekarzy, że ma gronkowca i jej stan się poprawia.

Mąż pani Marii również był pacjentem Szpitala Uniwersyteckiego. Trafił na oddział ratunkowy z silnymi bólami w plecach i klatce piersiowej. W szpitalu nie wykonano właściwych badań, nie postawiono diagnozy. Wykluczono jedynie udar i nie szukając przyczyny bólu odesłano pacjenta do innej placówki.

- Lekarz powiedział mężowi: źle pan trafił, ma pan pecha, teraz jest długi weekend. Jak może tak powiedzieć lekarz do umierającego człowieka. Żebym ja nie zaczęła tej sprawy, to nigdy bym się nie dowiedziała, ile błędów i zaniedbań popełniono – mówi Maria S., żona.

Po kilku dniach mąż pani Marii zmarł. Okazało się, że mężczyzna miał tętniaka aorty, na pomoc było już za późno. Komisja do spraw orzekania o zdarzeniach medycznych jednoznacznie wykazała, że lekarze ze szpitala uniwersyteckiego nie dopełnili procedur. Jako zadośćuczynienie szpital zaproponował 500 złotych.

- 500 złotych – tyle było warte życie mojego męża. Gdzie jest przysięga Hipokratesa? To umarło już dawno temu, to są puste słowa – dodaje żona zmarłego.

Na stronie szpitala pojawiło się kolejne oświadczenie. Dyrekcja w związku z prokuratorskim śledztwem nie będzie udzielała już żadnych wyjaśnień. Jednocześnie usunięto poprzedni komunikat, w którym szpital przyznał, że chłopiec powinien zostać przyjęty i otrzymać właściwą pomoc.

podziel się:

Pozostałe wiadomości